fbpx

Kobieta w wyścigach motocyklowych to wciąż rzadkość. O tym, jak ?słaba płeć? może przetrwać w tej męskiej dyscyplinie, rozmawiamy z Moniką Marin, pisarką, motocyklistką, pierwszą kobietą w WMMP.

Sięgnęłam do polskiego archiwum wyścigów i to, co odkryłam, wprawiło mnie w osłupienie: na zdjęciach piękna kobieta, która pojawiła się w latach 90. na torze nie po to, by się tam lansować.

Dominika Dragun: Zdarzają się dziewczyny w wyścigach samochodowych. Ale motocykle? Jak się znalazłaś w tym sporcie?

Monika Marin: Rozmówcy spodziewają się, że opowiem historię o starszym bracie, który pałał miłością do motoryzacji, a którego podglądałam w garażu, albo o tacie, który prowadził warsztat samochodowy, albo przynajmniej, że mieszkałam w Monako i wychowałam się na wyścigach. Nic bardziej mylnego. Jestem ewidentnym przykładem na to, że można utkać rzeczywistość wyłącznie ze swoich marzeń i to w czasach, gdy motocykl był towarem luksusowym, a moja miesięczna pensja wystarczała mi na zakup jednej opony… Powiem więc banał, często powtarzany: gdy czegoś bardzo pragniesz, cały świat współpracuje z tobą.

Od zawsze byłam osobą dążącą do niezależności. Po skończeniu liceum rozpoczęłam studia zaoczne – aby móc pracować. W czasie, gdy większość moich rówieśników kończyła studia dzienne i była na utrzymaniu rodziców, ja zarabiałam pierwsze pieniądze i mogłam o sobie decydować.

D. D.: Czym zajmowałaś się w Twojej pierwszej pracy?

M. M.: Pracowałam z dziećmi, byłam nauczycielką nauczania początkowego. Mało kto patrząc na mnie, wyobrażał sobie, że takie dziewczę może się przeobrazić w kierowcę wyścigowego. Pamiętam, że kiedy miałam 19 lat, odwiedziłam znajomego, który z wypiekami na twarzy oglądał zawody Moto GP. Jeździłam już wtedy motocyklem MZ 250. Popatrzyłam na sunące po torze maszyny i powiedziałam, że też bym tak chciała. Znajomy eksplodował śmiechem. Cztery lata później śmigałam po torze wyścigowym, szorując kolanami po asfalcie i zostawiając za sobą dziesiątki facetów.

D. D.: Czyli… chcieć to móc?

M. M.: Jedyne dwa pytania, na jakie trzeba odpowiedzieć, to: jak bardzo tego pragniesz i co jesteś w stanie poświęcić dla realizacji marzeń.

D. D.: Co musiałaś poświęcić, realizując to marzenie?

M. M.: Przede wszystkim czas. To były nie tylko ćwiczenia składania się w zakręt, ale oglądanie instruktażowych filmów, ćwiczenia, aby zachować odpowiednią kondycję oraz ciągłe spotkania ze sponsorami. Miałam niezwykłe szczęście: zaczęłam jeździć dobrze i miałam świetny kontakt z ludźmi i fanami, więc sponsorzy zaczęli pojawiać się sami. Wtedy również zdałam sobie sprawę, że nie opłacają się „muchy w nosie”, czy „gwiazdorzenie”.

D. D.: Skąd czerpałaś wiedzę o wyścigach wtedy, w latach 90.?

M. M.: W WMMP startowałam w latach 1994 – 1998. Wtedy dopiero pojawiały się telefony komórkowe, komputer był wciąż luksusem, a na słowo „internet” wiele osób drapało się po głowie, pytając „co to jest?”. Wydaje się to nieprawdopodobne. Od tamtego czasu w kwestii przekazu informacji świat się zmienił nie do poznania. Wtedy, jakimiś okrężnymi drogami, zamawialiśmy zza oceanu filmy instruktażowe, które docierały do Polski w paczce, albo całymi wieczorami omawialiśmy szczegóły wejścia w dany zakręt. Lecz dzięki temu spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, a zawodnicy, którzy rywalizowali na torze, poza nim potrafili się mocno integrować, co z perspektywy czasu oceniam bardzo pozytywnie.

D. D.: Jakimi motocyklami zaczynałaś starty?

M. M.: To były od razu duże pojemności. Najpierw Suzuki GSX-R 1100, potem Suzuki TL 1000 i GSX-750 SRAD. Byłam stosunkowo lekka, więc nie musiałam mocno „odchudzać” motocykla, aby zyskać na przyspieszeniach i hamowaniach. To była moja przewaga nad innymi zawodnikami. Oczywiście, na początku nie było łatwo, ale nie należę do osób, które się poddają. Tak naprawdę mój najlepszy sezon nastąpił po prawie trzech latach „latania” po torze, odpowiednich ćwiczeniach ciała i… ducha. Do dziś uważam, że nastawienie psychiczne jest jednym z głównych motorów sukcesu.

D. D.: Jak twój udział w wyścigach komentowali „eksperci”?

M. M.: To temat rzeka. Aż mam ochotę się uśmiechnąć. Było wielu „mistrzów świata i okolic”, ale udało mi się na szczęście spotkać na swojej drodze wielu mądrych ludzi. Zdradzili mi kilka istotnych prawd, które przydały się podczas jazdy. Lecz łatwo nie było. Poza tym wokół miałam chór doradców, którzy zawsze mieli gotowe wskazówki, co powinnam zrobić ze swoim życiem. W niektórych przypadkach aż dziw bierze, że nie wyszłam, trzasnąwszy drzwiami.

D. D.: Dziewczyna na motocyklu, w wyścigach – to musiało przysporzyć Ci adoratorów…

M. M.: Wielu mężczyzn lubi „ostre babki”, a jazda motocyklem takiej ostrości kobiecie dodaje. Nie ukrywam, że w związku z tym nie przechodzili obok mnie obojętnie. Wszystko się zmieniało, gdy wyjeżdżaliśmy na tor. Jeśli komuś się wydaje, że obowiązują tam zasada „panie przodem”, to się grubo myli. Wręcz przeciwnie. Wszyscy starali się mnie wyprzedzić, bo jazda za dziewczyną była dla niektórych kompromitacją. I tak, jak poza torem były „kwiatki i czekoladki”, na torze nikt się ze mną nie patyczkował.

D. D.: Ale mam nadzieję, że bywały też zabawne sytuacje…

M. M.: Było ich wiele. Przytoczę jedną. Wyobraź sobie: tor, adrenalina, mnóstwo zawodników krzątających się po boksach, ryczące maszyny. Obok mojego motocykla dwóch mechaników. Ja w tym czasie nastrajałam się psychicznie przed wyścigiem, a że był upał, chodziłam w klapkach, krótkich spodenkach i koszulce, co chwila podając moim mechanikom coś do picia. I z zewnątrz wyglądało to tak – wielka maszyna, dwóch facetów, zapewne jeden z nich za chwilę na niego wsiądzie i pojedzie zwijając asfalt. A stało się inaczej: nadszedł czas wyścigu i jakaś dziewczynka od donoszenia napojów ubrała się w kombinezon i wsiadła na motocykl. Do dziś żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia min ludzi, którzy przyglądali się tej scenie. Jeden z mężczyzn zaczął się śmiać, wytykając mnie palcem. Pamiętam, że na wyścigu pojechałam wtedy bardzo dobrze. Później ten człowiek podszedł z przeprosinami.

D. D.: Jak Twoją motocyklową pasję realizowałaś po zakończeniu kariery w wyścigach?

M. M.: Dwa razy przejechałam na motocyklu Europę. Z sentymentem wspominam też wyprawy po Ameryce z Motocyklowym Klubem „Sokół” z Chicago, albo wyprawę do Afryki z przyjaciółmi. Ale to nie znaczy, że nie pojadę sama, gdy jest taka potrzeba. Zresztą – niejednokrotnie podczas podróży na drugi koniec świata w sytuacji, gdzie leciałam samolotem i nie mogłam wziąć motocykla ze sobą – korzystałam z usług wypożyczalni i gdy większość osób korzystała z usług przewodnika, siedząc bezpiecznie w autokarze, ja zwiedzałam okolicę na motocyklu.

D. D.: Jakie miejsce w Twoim życiu zajmują motocykle?

M. M.: Bardzo ważne. Od lat podróżuję na motocyklu. W 2012 roku przejechałam kilka tysięcy kilometrów po Europie, w ubiegłym byłam we Francji. Zwiedziłam na motocyklu Amerykę i kawał Afryki. Po wyczynach na torze wyścigowym wyskoczenie na kawę na Lazurowe Wybrzeże to „bułka z masłem”.

D. D.: Czym się teraz zajmujesz?

M. M.: Wciąż podróżuję na motocyklu i prawdopodobnie będę to robiła zawsze. Przez kilka lat pracowałam z dziećmi. Potem, z rozpędu, skończyłam zarządzanie biznesem. Od pewnego czasu zajęłam się pisaniem przygodowych książek dla dzieci i młodzieży, w których moi bohaterowie między innymi przemierzają motocyklem Europę. W książkę wplotłam doświadczenia z moich podróży. Dodałam wiedzę pedagogiczno – psychologiczną i powstała książka, którą dzieci czytają z wypiekami na twarzy. Usłyszałam opinię, że takiej przygody nie wymyśliłaby osoba siedząca za biurkiem. W ten sposób, okrężną drogą, motoryzacja wróciła do mojej pracy.

D. D.: Dziękuję za rozmowę.

Publikacja Świat Motocykli 7/2014.

KOMENTARZE