O gustach się nie dyskutuje, lecz mój podpowiada mi, że rasowy naked powinien mieć trzy elementy: klasyczną lampę, analogowe zegary i wyeksponowaną ramę. SV 650 idealnie wpisuje się w ten kanon. Duża, okrągła lampa, otoczona chromowanym pierścieniem dodaje klasy i zapewnia dobre oświetlenie w nocy. Analogowe zegary są czytelne, a elektroniczny wskaźnik przebiegu pozwala łatwo podejrzeć nawinięte kilometry. Jedyny element, […]
O gustach się nie dyskutuje, lecz mój podpowiada mi, że rasowy naked powinien mieć trzy elementy: klasyczną lampę, analogowe zegary i wyeksponowaną ramę. SV 650 idealnie wpisuje się w ten kanon. Duża, okrągła lampa, otoczona chromowanym pierścieniem dodaje klasy i zapewnia dobre oświetlenie w nocy. Analogowe zegary są czytelne, a elektroniczny wskaźnik przebiegu pozwala łatwo podejrzeć nawinięte kilometry. Jedyny element, który może budzić kontrowersje, to brak wskaźnika poziomu paliwa. Na pokładzie mamy jedynie dwustopniową kontrolkę, która zaczyna migać kiedy pozostanie 3,5 l benzyny, natomiast świeci światłem ciągłym, gdy w baku unoszą się opary – 1,5 l. Dla mnie takie rozwiązanie jest wystarczające, ponieważ kiedy dostaniemy pierwszą „żółtą kartkę”, spokojnie zdołamy dojechać do najbliższej stacji benzynowej.
W tej maszynie jest coś, co przywodzi na myśl połączenie wdzięku kwiatu wiśni i Moniki Bellucci (nie mam tu bynajmniej na myśli obłych kształtów…). Japońska niezawodność i południowy temperament – idealna kombinacja. Za wąską, ażurową, ale sztywną ramą hula wspaniały, widlasty, dwucylindrowy silnik. Spory tłumik solidnie ogranicza płynącą do uszu melodię. Po ułożeniu się za sterami odczujemy delikatne wibracje w dolnych partiach ciała. Przy moim wzroście – 1,8 m – pozycja jest bardzo wygodna i naturalna. Mogę się przyczepić jedynie do budżetowej kanapy. Oczywiście przy dystansach 200-300 km nie odczujemy zmęczenia, natomiast jeżeli chcemy używać tego motocykla do dalszych wypadów i pokonywać dziennie odległości rzędu 500-600 km, to sugeruję zakup akcesoryjnego siodła.
Przy wrzucaniu pierwszego biegu odczujemy delikatne szarpnięcie. Poza tym skrzynia jest precyzyjna. Mała masa w połączeniu z niskim środkiem ciężkości dają się odczuć od pierwszych metrów – motocykl jest niezwykle zwrotny. Delikatne pracująca manetka i bajecznie proste prowadzenie mogą szybko ugruntować w nas nie do końca prawdziwe poczucie, że w pełni okiełznaliśmy sprzęt. Ale silnik, mimo tego że na papierze przy konkurencji wypada blado, może dać kopniaka – dosłownie! Stosunkowo duży moment obrotowy powoduje mocne przyspieszanie od samego dołu. Żwawe odkręcenie roll-gazu bez ostrzeżenia wystrzeli przednie koło w powietrze.
Na trasie można praktycznie zapomnieć o „heblach”. Te sprawują się bardzo dobrze, lecz wystarczy zamknięcie przepustnic, a hamowanie silnikiem jest tak mocne, że przy ostrej redukcji bez międzygazu z łatwością przyblokuje nam tylne koło. Drażnić może zbyt miękkie zestrojenie przedniego zawieszenia, powodujące ostre nurkowanie jednośladu przy niesubtelnym potraktowaniu prawej klamki.
Eksploatacyjnie motocykl nie budzi zastrzeżeń. Zużycie oleju między wymianami (co 6 tys. km) jest praktycznie niezauważalne. Średnie spalanie – na poziomie 5,5 l. Tylna opona spokojnie wystarczy na 12 tys. km (Michelin PR3). Jedyna usterka w ciągu 5 lat użytkowania to uszkodzony ślimak prędkościomierza. Nie przeszkodził mi w jeżdżeniu, a koszt naprawy wyniósł 160 zł. SV polecam w stu procentach!