Ducati Monster 600 – miłość od pierwszego wejrzenia
Na skróty:
Ducati Monster 600 – miłość od pierwszego wejrzenia
To była moja jedyna, jak do tej pory, miłość od pierwszego wejrzenia. Ten motocykl uosabiał wszystko, czego oczekiwałem od jednośladu. Wydawać się mogło, że każdy element – poza silnikiem i bakiem – to wyposażenie dodatkowe. Rama była subtelna, ale jej kształt wpadał w oko. Niczym nie przypominała tych w japońskich motocyklach. Dwa cylindry w układzie L – pomyślałem, jak to musi pięknie grać (i nie myliłem się)! A jeszcze ta wielka przednia lampa, wprost od lokomotywy. Od tamtego dnia wiedziałem, że pokochałem potwora.
Kiedy podzieliłem się z przyjaciółmi myślą o zakupie, usłyszałem: „Włoszyzna to tylko do zupy się nadaje, w co Ty się pakujesz?”. Ale jak to z miłością bywa, jest ślepa. Rozpocząłem poszukiwania. Po kilku zakończonych fiaskiem wyjazdach na stronie klubu DOC Poland znalazłem ofertę sprzedaży niebieskiego Monstera. Gdyby to była wściekła czerwień, mroczna czerń albo żółty… Ale niebieski? Przecież takiego malowania nie było w gamie barw Ducati! Lecz pomyślałem, że nic nie szkodzi sprawdzić. Po wstępnych oględzinach mechanik wydał werdykt, że motocykl wart jest uwagi. Kiedy odpalił, w małym warsztacie ziemia się zatrzęsła, a ja wpadłem w trans. Chodził niczym Spitfire (najlepszy angielski myśliwiec). Musiałem go mieć…
Monster po latach
Zaczynam na nim trzeci sezon. Licznik pokazuje 43 tysiące kilometrów (z czego ja przejechałem prawie 20 tysięcy). Przebieg rośnie po prostu ot tak. Podejrzewałem nawet, że nocą jakiś skrzat przekręca mi licznik. Gdy kupowałem Monstera, myślałem, że będzie substytutem samochodu na bezchmurne dni, ale stało się inaczej. Każda okazja była dobra, by przenieść się do świata, w którym liczyli się tylko On i droga.
Eksploatacja? Patrząc z perspektywy czasu, mogę przytoczyć powiedzenie: „jak dbasz, tak masz”. Niezwykle trafnie odnosi się do Ducati. Mój poczciwy przyjaciel widzi serwis przed każdym sezonem i nim wrócę na drogę, jest stosownie przygotowany. Dzięki temu nigdy nie zawiódł, nigdy nie sprawiał problemów w trasie. Dlatego z całą stanowczością opowieści o „awaryjnych Ducatach” wkładam między bajki. Najważniejsze, że daje mi niesamowite wrażenia podczas jazdy.
Każdy element tego motocykla jest przemyślany i składa się na imponującą całość. Dzięki silnikowi w układzie L i dwóm zaworom na cylinder czuję całym sobą (a głównie nadgarstkami), że nazwa modelu jest adekwatna do jego charakteru. Zakręty to czysta przyjemność, niezależnie, czy mówimy tu o lekkich łukach czy górskich serpentynach. Zawieszenie tego motocykla, według mnie, jest bardzo dobre i opisałbym je znanym filmowym cytatem: „This is Sparta”. Jest twarde i takie ma być, przecież to nie turystyk. Wypada również wspomnieć o układzie hamulcowym. Mój Monster ma tylko jedną tarczę z przodu, jednak jest wystarczająco efektywna, by zatrzymać motocykl tam, gdzie chcę. W końcu to Brembo.
Wady Ducati Monstera
Żeby nie było zbyt różowo, muszę dodać łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Gaźnikowa sześćsetka ma tylko 53 konie. Tę wadę da się obejść. W rodzinie Monsterów są znacznie silniejsze osobniki, zatem kto czuje brak „pary”, może poszukać modeli o wyższych pojemnościach. Następnym problemem jest szarpanie przy niskich obrotach, np. podczas jazdy w korku. Po zaznajomieniu się z maszyną to zjawisko da się okiełznać. Kolejny minus to wysokość (a uściślając – niskość). Jako facet mierzący 187 cm, o stopie rozmiarów małego kajaka, niekiedy otwieram sety dla pasażera. Niemniej w miejskiej dżungli kompaktowość tego motocykla to cudowna sprawa. Większe maszyny utkną, ale Monster zawsze znajdzie przejście.
Największą wadą jest pojemność baku. Problemu nie ma, dopóki użytkujemy motocykl w jego naturalnym środowisku, czyli miejskim zgiełku. Kiedy zamarzy nam się odrobina turystyki, lepiej zaznajomić się z lokalizacjami stacji benzynowych. Po ok. 220 kilometrach zabłyśnie pomarańczowa dioda rezerwy.
Potwór w garażu
Mały „potwór” wywrócił mi życie do góry nogami, a co gorsza – to chyba nieuleczalne. Minęło kilka wspaniałych sezonów, a ja stałem się ducatoholikiem. W piękne popołudnia, gdy wracam z pracy, zamiast usiąść w fotelu i relaksować się, zaczynam myśleć: „Może tak mała runda wokół miasta?”. Ten stan ustępuje jedynie, kiedy zamykam wizjer kasku. Powoli czuję, że chciałbym przesiąść się na motocykl większy pod względem gabarytów i pojemności. Jednakże zawsze będę miał miejsce, świeży olej oraz nowe paski rozrządu dla tego Monstera. Życie jest pełne niespodzianek. Gdy byłem dzieckiem, bałem się „potwora”, który mógłby wyskoczyć nocą z szafy. Jako dorosły facet trzymam jednego w garażu…