„Po co tam jedziecie? Ubiją was!” Ton głosu pana Lucjana, pamiętającego czasy rzezi wołyńskiej i walk z bandami UPA, nie pozostawiał złudzeń co do naszego losu. Klamka jednak zapadła – jedziemy na Ukrainę, a później na rumuńską Bukowinę.
Na skróty:
Pośpiesznie kończyliśmy przygotowania, by pewnego poranka ruszyć w kierunku Zamojszczyzny. Uśmiechy na naszych twarzach nieco zamarły jeszcze przed Elblągiem, kiedy pojawiły się pierwsze problemy techniczne. Na szczęście wymiana kondensatorów w naszym „Gutku” (Moto Guzzi V65 rocznik ‘88) dała pożądane rezultaty i mogliśmy kontynuować wyprawę.
Małe starcie polsko-ukraińskie
Następnego dnia rano przekroczyliśmy wschodnią granicę Polski i przez dziurawy Lwów skierowaliśmy nasze koła w stronę Skały Podolskiej, gdzie planowaliśmy spędzić kilka dni na zwiedzaniu rubieży drugiej Rzeczypospolitej. Płaskie, nizinne tereny, które przyszło nam przemierzać, często okolone są tzw. wąsami Stalina, czyli dwoma, trzema pasami gęstych zarośli i drzew, które nie pozwalają zobaczyć niczego poza drogą.
Po drodze odwiedziliśmy teren bitwy pod Zborowem (1648 r.), gdzie pochowano we wspólnej mogile walczących wówczas przeciwko sobie Polaków, Kozaków i Tatarów. Gdy dojeżdżaliśmy do Skały, przemknęło mi przez myśl, że plotki o łapówkarstwie tutejszej milicji są przesadzone. Po południu rozlokowaliśmy się w hoteliku i wyruszyliśmy na zwiedzanie tutejszego zamku.
Pochodząca z XIV wieku, malowniczo położona nad jarem Zbruczy warownia, jest już niestety tylko ruiną. Wieczorem zasiedliśmy do kolacji, tylko odrobinę zakrapianej miejscowym alkoholem. Nazajutrz, pełni pozytywnej energii, niestety bez śniadania (z powodu nieczynnej restauracji w hotelu) ruszyliśmy na „podbój” okolicznych zamków.
Kilka kilometrów i… mamy wątpliwą przyjemność zetknięcia się z przedstawicielem miejscowego aparatu władzy. Krótkie pytanie: „Piłeś?” Niestety, milicjant wyczuł moje wahanie i przez chwilę poczułem się jak w PRL-u. „Chuchnij”. Wypadki potoczyły się szybko. Milicjant zniknął w swojej Ładzie i chwilę później stał przy mnie z… balonikiem. Radość, jaka odmalowała się na jego twarzy, kiedy alkotest zmienił barwę, oznaczała KŁOPOTY. „Pincet dolar” zabrzmiało w moich uszach jak wyrok na naszym wyjeździe. „Ale jak? Po takiej ilości alkoholu wypitej poprzedniego wieczoru? Niemożliwe!” A „pan władza” wyciągnął jakiś taryfikator, gdzie cyrylicą było napisane Bóg wie co i groził: „Pincet dolar albo areszt”. Po chwili – ubożsi o 300 euro – pojechaliśmy dalej.
Hektor Kamieniecki
W nieco minorowych nastrojach dotarliśmy do Kamieńca Podolskiego. Niezwykłość tego miejsca sprawiła, że powoli wracał nam dobry humor. Monumentalny zamek to tylko puste mury, ale wielkie wrażenie robi katedra z XVI wieku z wieloma śladami polskości tych ziem. Tam, jak i na przyległym cmentarzyku, znaleźliśmy tablice poświęcone stolnikowi Jerzemu Michałowi Wołodyjowskiemu, nazywanemu Hektorem Kamienieckim. W kościele znajduje się też zapis wieczystych mszy za duszę bohaterskiego obrońcy twierdzy z 1672 roku. W tymże roku Turcy zamienili katedrę w meczet, dobudowawszy 42-metrowy minaret. 86 lat później biskup Dembowski kazał na nim umieścić 3,5-metrową figurę Matki Bożej.
Powrót na nocleg do Skały niestety nie obył się bez niespodzianek. Przy przejeździe przez niewielką miejscowość mieliśmy kolejne spotkanie z milicją. Tym razem „panu władzy” nie spodobało się, że pojechaliśmy prosto pasem do skrętu w prawo, lecz zarówno na jezdni, jak i nad nią nie były wyznaczone żadne pasy. Trzeba było jak najszybciej uciekać do Rumunii…
Świadkowie chwały
Ruszyliśmy następnego dnia. Po drodze chcieliśmy jeszcze obejrzeć kilka zabytkowych miejsc, zaczynając od ruin zamku w Krzywczach. Odegrał on ważną rolę w wojnach z Imperium Osmańskim i powstaniem Chmielnickiego. Następnym punktem programu były ruiny nadgranicznego zamku w Czarnokozińcach, miejscu wielokrotnie najeżdżanym i niszczonym przez Tatarów i Wołochów. Do Czarnokozińców prowadzi fatalna, dziurawa droga, której pokonanie przyniosło nieoczekiwane skutki. W pewnym momencie poczułem, że nie do końca panuję nad motocyklem. Ostrożnie wyhamowałem. Szybka diagnoza: pęknięta kierownica. Wokół szczere pole. Klnąc w duchu, wyciągnąłem z butów wszystkie sznurowadła, znalazłem kawałek kija i wszystko to połączyłem. W najbliższym miasteczku trafiliśmy na sklep z artykułami metalowymi. Prawdziwy wypas! Kupione pręty, po wygięciu, zamocowałem za pomocą metalowych opasek zaciskowych.
Skierowaliśmy się w stronę Okopów (dawniej –Świętej Trójcy). Zbudowana w 1692 roku twierdza położona jest na półwyspie utworzonym przez rzeki Dniestr i Zbrucz. Była niezwykle trudna do zdobycia. Dziś, jak większość zabytków na Ukrainie, twierdza jest kompletnie zdewastowana.
Nie darowalibyśmy sobie, gdybyśmy przed wyjazdem z Podola nie odwiedzili jeszcze jednego miejsca związanego z historią Polski – Chocimia.
Zamek początkowo należał do Księstwa Mołdawskiego, ale w ciągu wielowiekowej historii przechodził z rąk do rąk. Stacjonowały tu wojska polskie, kozackie, mołdawskie, tureckie, rosyjskie a nawet austriackie. W 1621 roku przeważające wojska Imperium Osmańskiego odparła załoga dowodzona przez hetmanów Jana Karola Chodkiewicza i Stanisława Lubomirskiego, przy znacznym udziale wojsk kozackich. Największym tryumfem mógł się jednak pochwalić Jan Sobieski, który w 1673 roku, dowodząc 30-tysięczną armią polsko-litewską, pogromił znacznie liczniejsze siły tureckie. Ta wiktoria wyniosła go na tron.
Wystarczyło pouczenie
Na nocleg w rumuńskim Siret dotarliśmy późnym wieczorem. Niezwykle mili ludzie poświęcili swój czas i poprowadzili nas przez prawie całe miasto do klimatycznego pensjonatu urządzonego w budynku dawnej stacji kolejowej. Dzięki przesympatycznemu gospodarzowi, nazajutrz rano kierownica naszego motocykla została pospawana i mogliśmy zacząć prawdziwą „ucztę duchową” przy zwiedzaniu Bukowiny.
Na „przystawkę” postanowiliśmy zaserwować sobie monastyr Putna. Klasztor ufundował w XVII wieku hospodar mołdawski Stefan Wielki. Legenda głosi, że pobudowano go w miejscu, gdzie wbiła się strzała wystrzelona przez monarchę z pobliskiego wzgórza. Cerkiew p.w. Zaśnięcia Bogurodzicy, znajdująca się w klasztorze, jest miejscem pochówku zarówno św. Stefana Wielkiego, którego kult jest bardzo silny na północy Rumunii, jak i dwóch jego następców na tronie Mołdawii – Bogdana i Stefana oraz dwóch żon władcy.
Przy wyjeździe z Putny zapomniałem włączyć światła mijania, co – podobnie jak w Polsce – jest obowiązkiem i oczywiście natknąłem się na patrol policji… „No to znowu płacimy” – przemknęło mi przez myśl. Lecz policjant obejrzawszy moje dokumenty, poprzestał na pogrożeniu palcem.
Zauroczeni monastyrem Putna, skierowaliśmy się do kolejnego miejsca kultu. Wpisany na listę UNESCO żeński klasztor Sucevita jest ostatnim malowanym monastyrem w Rumunii. Słynie z niesamowitych fresków, doskonale zachowanych również na ścianach zewnętrznych. Interesujące są też ślady wandalizmu, pozostawione przez ludzi odwiedzających klasztor. Większość pochodzi z XIX wieku. Wiele z nich wykonali nasi rodacy…
Sól ziemi
Noc spędziliśmy w miejscu na wskroś polskim, czyli w jednej z kilku polskich wsi na Bukowinie. Obecność polskiej społeczności w Rumunii może kogoś dziwić. Wyjaśnienie jest niezwykle proste. Pod koniec XVIII wieku odkryto na tych terenach pokłady soli i władze austriackie przesiedliły tu dwadzieścia górniczych rodzin z Bochni i Wieliczki. Zatrzymaliśmy się u pana Andrzeja w Nowym Solońcu (Solonetu Nou). Przyjemnie jest posłuchać ojczystej mowy na rumuńskiej prowincji.
Pierwszym punktem programu następnego dnia było zwiedzanie kopalni soli w Kaczyka (Cacica), porównywanej urodą, chyba trochę na wyrost, do żupy wielickiej. W okolicy jest mnóstwo przepięknych zabytków do obejrzenia, lecz postanowiliśmy skierować się doliną między pasmami gór Stanisoarei i Bistritei w kierunku Jeziora Czerwonego, powstałego wskutek spiętrzenia skał w XIX wieku. Załamanie pogody w górach sprawiło, że musieliśmy zmienić plany. Zawróciliśmy i pojechaliśmy do położonej trochę bardziej na północ miejscowości Targu Neamt. Kompletnie przemoczeni, dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem. Gorączkowo usiłowaliśmy znaleźć jakikolwiek nocleg. W pewnym momencie poczułem szarpnięcie i usłyszałem głośny, metaliczny zgrzyt. Szybka analiza, co mogło się „posypać”: „obstawiłem” skrzynię biegów albo przekładnię. Jedno i drugie oznaczało koniec podróży.
Jak zwykle w takich przypadkach, na szczęście niezbyt częstych, mózg działał na podwyższonych obrotach. Przede wszystkim: nocleg. Szczęśliwym trafem zatrzymaliśmy się dosłownie kilkadziesiąt metrów od pensjonatu Villa Bella, w którym, po krótkich negocjacjach, zakwaterowaliśmy się w mikroskopijnym pokoju. Na dole gospodarz biesiadował ze znajomymi. Nie mogliśmy odmówić zaproszeniu na palinkę, miejscowy, śliwkowy samogon. Przepytał nas, co się stało z motocyklem i zapewnił, że jego syn, powracający nazajutrz, na pewno jakoś pomoże. Właściciel pensjonatu (notabene również komendant posterunku policji w Targu Neamt) wiedział, co mówi. Jego syn, Catalin, okazał się nie tylko niezwykle uczynny. Był również szefem miejscowego klubu motocyklowego. Nazajutrz zabraliśmy się do rozbiórki motocykla. Nie potwierdziły się najczarniejsze wizje. Zmieliło TYLKO sprzęgiełko łączące wał napędowy ze skrzynią biegów, lecz nadal była to awaria wykluczająca nas z dalszej jazdy. I tu na scenę wkroczył Catalin. Uruchomił wszystkie swoje kontakty, żeby dorobić potrzebną część. Następnego dnia zawiózł nas swoim autem, nie biorąc grosza za benzynę, do odległego o ok. 40 km Piatra Neamt, do firmy posiadającej odpowiedni park maszynowy. W kolejny dzień sam odebrał dorobiony element, a do tego gościł nas w siedzibie klubu przez trzy wieczory (ach, co to były za imprezy!).
Na „wesołym” cmentarzu
„Uziemnieni” przez trzy dni mieliśmy okazję dość dobrze zapoznać się z miastem i gruntownie odrestaurowaną twierdzą z niewielkim muzeum. Niestety, trzeba było myśleć o powrocie.
Z Targu Neamt ruszyliśmy trasą polecaną przez naszych nowych przyjaciół. Wąwóz rzeki Bicaz zrobił na nas niesamowite wrażenie. Potężne skały wiszą tuż nad głowami.
Skierowaliśmy się na północny-zachód, w stronę granicy ukraińskiej, planując przy okazji zajrzeć do Sapanty, słynnej z „wesołego cmentarza”. Aby tam dotrzeć, pokonaliśmy przepiękną przełęcz Prislop (1416 m n.p.m.), stanowiącą granicę między Bukowiną a Maramuresz. Przed rozbiorami schodziły się tu granice Polski, Węgier i Mołdawii. Do Sapanty dotarliśmy wieczorem i zwiedzanie największych atrakcji przełożyliśmy na dzień następny.
„Wesoły cmentarz” robi niesamowite wrażenie. Miejscowi mają diametralnie odmienne podejście do spraw śmierci i pochówku niż ludzie w naszym kręgu kulturowym. Cmentarz pełen jest wielobarwnie malowanych nagrobków, a sentencje umieszczone na nich w sposób humorystyczny opisują życie i śmierć zmarłego. Jest tam jeszcze jedna atrakcja – klasztor Sapanta Peri z najwyższym, drewnianym kościołem na świecie. Jego wieża ma 78 metrów i zwieńczona jest 7-metrowej wysokości żelaznym krzyżem. Zniszczona w 1703 roku, świątynia została odbudowana na kamiennym cokole pod koniec XX wieku.
Jedziemy „skrótem”
Powrót zaplanowaliśmy niestety przez Ukrainę. Znów przeżywałem stresy przy mijaniu patroli milicji. Starałem się radzić sobie jadąc „na zderzakach” poprzedzających nas samochodów. W zasadzie nie mieliśmy w planach zwiedzania, jednak nie oparliśmy się pokusie obejrzenie przepięknego, położonego na wzgórzu zamku Palanka w Mukaczewie. Wzniesiony w XIII wieku na rozkaz węgierskiego króla Beli IV, miał strzec przed najazdami Tatarów.
Do kraju postanowiliśmy wjechać przez bliższe, maleńkie przejście w Niżankowicach. Ale jak to zwykle bywa – kto chce sobie skrócić drogę, ten jej nadkłada. W Niżankowicach nie było przejścia. Miejscowi poradzili nam znowu jazdę na skróty w stronę Medyki. No i stało się. Zgubiliśmy się. Zrobiło się ciemno, a my nie mogliśmy znaleźć drogi. W pewnym momencie na drogę wyszedł cywil i zamachał nam jakąś książeczką. Zatrzymaliśmy się. Był to oficer służb granicznych. Wypytał nas o powód naszego pobytu w tych okolicach. Uspokojony, w końcu dobrze wytłumaczył, jak dojechać do przejścia.
W Medyce powitała nas kolejka samochodów. Spokojniutko, poboczem, podjechaliśmy do odprawy. Najwyraźniej nie spodobało się to polskiej celniczce, bo była wobec nas bardzo impertynencka i skierowała na przeszukanie bagażu. Cóż za powitanie… Dopiero niezwykle gościnni, szczególnie dla motocyklistów, gospodarze hoteliku, w którym przyszło nam nocować w Przemyślu, zadbali o zatarcie tego zgrzytu. Od nich dowiedzieliśmy się m.in. o praktykach ukraińskich milicjantów: do baloników wstrzykują odrobinę alkoholu, aby złapać „jelenia”, od którego można wyciągnąć łapówkę. A zatem stanowczo zaprzeczajcie, że coś piliście poprzedniego wieczoru!
Przez długie wieczory będzie o czym opowiadać znajomym. Jechaliśmy na wschód z nadziejami na przygodę i się nie zawiedliśmy. Spotkaliśmy się z niesamowitą życzliwością za strony miejscowych (z wyłączeniem ukraińskiej milicji). Z pewnością zawitamy tam ponownie. I co, panie Lucjanie? Udało się przeżyć! n
Czas, pogoda, koszty
Czas wyprawy to niespełna dwa tygodnie, dystans – ok. 3000 kilometrów. Pogoda na Ukrainie – sucho i upał, w Rumunii – trzy dni deszczowe, z burzami i gradobiciem ale upalnie. W Polsce – w czasie powrotu chłodno, deszczowo.
Koszt łączny to ponad 4500 zł (wliczając opłaty dla milicji…). Na Ukrainie – paliwo tanie, w okolicach 3,3 zł/l (w czasie wyjazdu). W Rumunii – benzyna minimalnie droższa niż w Polsce. Noclegi: Ukraina – bardzo tanio – 30-50 zł za pokój dwuosobowy; na Bukowinie – od 70 do 90 zł. Posiłki zarówno na Ukrainie jak i w Rumuni tańsze niż w Polsce.