fbpx

Kombinacje wolnych i szybkich zakrętów, zapierające dech w piersiach widoki, dzika przyroda oraz majestatyczne góry. To brzmi jak opis raju motocyklisty. Znaleźliśmy go we włosko-szwajcarskich Alpach.

Dla kogoś takiego jak ja, kto na jeden raz nie połknął więcej niż 400 km, wyprawa na podbój alpejskich przełęczy wydawała się niemal tak trudna, jak podróż na koniec świata. W końcu na pewnym forum motocyklowym zbierała się ekipa, której celem były alpejskie przełęcze. Trzy miesiące później, w czerwcu, uzbrojony w sprzęt biwakowy, leki, niezbędne ubezpieczenia, zestaw naprawczy do opon i podstawowe klucze wsiadłem na moje Kawasaki Versys.

Zobacz także: Kawasaki Versys 1000 | Crossover na dwóch kołach

Typowe lato

Ośmioosobowa grupa zebrała się w Nowej Rudzie.

Po drodze duże wrażenie zrobił na nas czeski Krumlow. Do tego pięknego, urokliwego, starego miasta dotarliśmy późnym wieczorem. Pieniądze mogliśmy wydać tylko na piwo, bo… zamówień na posiłki nikt już nie chciał przyjąć.

Po drodze do Zell Am See, kilkaset kilometrów jechaliśmy w strugach deszczu. Woda przesiąkła przez przeciwdeszczówkę, motocyklowe spodnie i po nogach spływała do butów, skąd można ją było wylać wieczorem. Z rękawicami było podobnie – dłonie zafarbowały od nich na czarno.

Nocleg w okolicach Zeel Am See (18 euro ze śniadaniem) w niewielkim stopniu poprawił sytuację, bo choć nie musieliśmy spać w namiotach ustawionych w wodzie, kolacji – z powodu późnej pory – znów nie mogliśmy dostać. Musiała wystarczyć herbata.

Prognozy na cały następny tydzień zapowiadały deszcze i burze w Szwajcarii. Ta informacja skłoniła część grupy, by szukać słońca i ciepła w Wenecji i Rzymie. Reszta twardo rusza w stronę deszczu i alpejskich serpentyn.

Asfaltowe spaghetti

Ruszyliśmy w kierunku przełęczy Stelvio (Burninapass) we Włoszech, rozsławionej przez ekipę programu Top Gear. Gdy przejechaliśmy zaledwie 20 km, na niebie pojawiło się słońce i świeciło już do końca wyprawy. Późnym popołudniem stanęliśmy u podnóża Stelvio: czternaście kilometrów asfaltowych zawijasów wznoszących się na 2501 m n.p.m. czekało na zdobycie.

W miejscach, w których droga zawracała, by znów podjąć wspinaczkę, różnica poziomów jezdni wynosiła kilka metrów. Dopóki nie znalazłeś się w zakręcie, nie wiedziałeś, czy coś nie jedzie w dół. Kilkadziesiąt metrów do przodu, redukcja do jedynki i kolejna ciasna pętla – i tak blisko 50 razy. Adrenalina w krwiobiegu może wywołać euforię. Ale brak czujności miewa zgubne skutki.

Przekonał się o tym jeden z nas. Gdy wszedł w zakręt, spotkał jadący z góry motocykl. Mimo że zjazd jest dużo łatwiejszy i widać, co dzieje się niżej, biker twardo trzymał się kolizyjnego kursu. Nasz V-Strom zaliczył glebę, by uniknąć kolizji. Podnoszenie maszyny na tak pochylonej nawierzchni okazuje się bardzo trudne.

Zobacz także: Suzuki DL 650 V-Strom | Spełnione marzenia

Chwilę później miałem podobną sytuację, gdy na nawrocie pojawiły się trzy samochody. Przy ciasnym wzięciu zakrętu tylne koło spadło z krawężnika. Odkręciłem manetkę i bok opony szczęśliwie chwycił podłoże. Spociłem się w ułamku sekundy. Uratowało mnie chyba to, że Versys jest krótki.

Po drugiej stronie przełęczy zakręty są znacznie łagodniejsze, a widoki przepiękne. Choć była to połowa czerwca, na zboczach leżał śnieg. Seria krótkich tuneli zaskoczyła nas panującymi w nich ciemnościami. W jednym z nich jadący z naprzeciwka samochód zapala światła dopiero na nasz widok – mijamy się o włos. Następne tunele są coraz dłuższe, ciągną się kilometrami.

Nocujemy w Tirano. Nie jest tanio, ale nie mamy siły szukać dalej. Zwiedzamy miasteczko, katedrę Madonna di Tirano z XVI wieku i idziemy zjeść prawdziwą, włoską pizzę. Jedzenie jest genialne.

Uszy są niepotrzebne

Wjeżdżamy do Szwajcarii. Nasze maszyny ciągną nas pod górę w kierunku Berninapass na wysokość 2330 m n.p.m. Pogoda jest idealna. Asfalt doskonały i nieco szersza droga. Po doświadczeniu na Stelvio coraz śmielej kładziemy się w zakrętach i do zamknięcia opon zostaje maksymalnie centymetr. Co kilkaset metrów zatrzymujemy się robić zdjęcia. Tylko uszy coraz dotkliwiej odczuwają bezustanne zdejmowanie kasku.

Na drodze jesteśmy praktycznie sami. Wydaje się, że całe Alpy są tylko dla nas. Mijamy St. Moritz i jedziemy na południe. Znowu jesteśmy we Włoszech. Mijamy miasteczko przyklejone do niemal pionowej skały o kilkusetmetrowej wysokości. Jak można było zbudować domy w takim miejscu?

Przed nami Splugenpass – 39 kilometrów ciasnych zakrętów, po pokonaniu których znowu znajdziemy się w Szwajcarii. I znów na drodze jesteśmy sami w otoczeniu majestatycznych szczytów pokrytych śniegiem. Oznaczenia na mapie sugerują omijanie tej przełęczy, która ma opinię jeszcze trudniejszej niż Stelvio. Na nas zrobiła wrażenie łagodniejszej, a jednocześnie znacznie piękniejszej.

Na jednym z postojów zauważamy starszego pana, który w to samo miejsce wdrapał się na… rowerze! Chwilę później jesteśmy znowu w Szwajcarii i od razu wpadamy na starą drogę prowadzącą na przełęcz San Bernardino. Trzeba uważać, żeby nie wjechać tu na autostradę, bo wówczas przejedziemy pod przełęczą ośmiokilometrowym tunelem.

San Bernardino zaskakuje swoją odmiennością: wokoło przedziwne, szarozielone skały, ciasne zakręty. Droga wijąca się kamiennym wąwozem jest jak z innej planety. Na szczycie wita nas cisza. Nad bagnistym jeziorkiem stoją dziesiątki, może setki kapliczek z płaskich kamieni ułożonych w słupki. Po ośmiu godzinach docieramy do Airolo.

Kierunek – Chopin

Z Airolo ruszamy zdobyć ostatnie przełęcze. Właścicielka pensjonatu odradza nam pchanie się w góry. Ryzykujemy i już po piętnastu minutach drogi na przełęcz Sankt Gotthard żałuję, że jej nie posłuchaliśmy. Ledwie widzę tego, który jedzie pięć metrów przede mną. Do tego droga jest brukowana, dziurawa i śliska.

Jedziemy powoli i ostrożnie. Nic nie widać i nie wiemy, gdzie jesteśmy. Na kilka minut widoczność się poprawia. Skóra na uszach zaczyna krwawić. Potem znowu jedziemy na oślep. Po drodze dobiegają do nas dźwięki fortepianu. Okazuje się, że dotarliśmy do San Gottardo, gdzie miła pani smaży kiełbaski przy akompaniamencie naszego największego narodowego kompozytora.

Daleko od warsztatu

Jedziemy dalej w kierunku Furkapass, Grimselpass i Sustenpass przepiękną, szeroką drogą. Widok na potężne, ostre niczym brzytwa szczyty o wysokości ponad 3 tys. m n.p.m., wodospady i jeziora sprawia, że zdaję sobie sprawę z tego, iż po powrocie do domu mogę mieć problem ze znalezieniem kolejnego motocyklowego celu. Grimsell to punkt najbardziej odległy od początku wyprawy. Stąd zaczynamy skracać dystans do Polski. Po dotarciu na Sustenpass czuję się przytłoczony przepychem, którym chwali się alpejska natura i którego podziwianie umożliwili inżynierowie budujący tu drogi.

Inżynierowie budujący należące do Kuby Kawasaki ZZR nie przewidzieli za to, że wibrujące i ocierające o chłodnicę osłony mogą zrobić w niej dziurę. W Wassen, na miejscowym Shellu nie ma niczego, co mogłoby pomóc. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy w Europie. Najbliższy warsztat 20 km dalej. Dopiero następnego dnia udaje nam się zdobyć płyn do chłodnicy i uszczelniacz.

Zobacz także: Nowy Kawasaki ZZR 1400 – a jednak nie 250 KM

Mimo przeszkód, zobaczyliśmy najpiękniejsze, alpejskie przełęcze. Nie poddaliśmy się pogodzie i nasz trud został nagrodzony. Kiedy szczęśliwy po powrocie do domu poszedłem spać, pierwszy raz od roku nie śniła mi się wyprawa w Alpy.

Wyprawa w skrócie

Dystans: 4 tys. km

Czas przejazdu: 6 dni

Odwiedzone kraje: Czechy, Austria, Włochy, Szwajcaria, Niemcy.

Koszt: nie licząc przygotowania motocykla – ok. 2300 zł

Najdłuższy i najkrótszy przebieg dzienny: 1150/250 km

Najbardziej przydatna rzecz: zatyczki do uszu, uszczelniacz do chłodnic, mapa Marco Polo Schweiz 1:300 tys.

Najmniej przydatna rzecz: namiot, śpiwór, mata do spania.

Ceny: pole namiotowe – około 10 euro za miejsce (nie korzystaliśmy). Noclegi w pensjonatach: najtańszy – 18 euro, najdroższy – 35 euro (za noc za osobę).

Tekst Tomasz Dąbrowski | Zdjęcia Tomasz Dąbrowski, Jakub Brodalka

Zobacz także:

U stóp dachu świata

KOMENTARZE