Ciekawy tranzyt
Na skróty:
Ciekawy tranzyt
Pierwsze kraje, do Turcji włącznie, traktowaliśmy tranzytowo. Choć przemknęliśmy przez nie szybko, nie ominęły nas przygody. W Rumuni postanowiliśmy pojechać Transalpiną, mimo iż była wtedy zamknięta z powodu śniegu i powalonych drzew. Pierwsze kilometry szły gładko, aż trafiliśmy na pierwsze drzewo tarasujące drogę i śnieg po kostki. Zaczęliśmy forsować przeszkody. Po kilku godzinach i pokonaniu zaledwie paru kilometrów wspięliśmy się na 1900 m n.p.m. Na szczycie sytuacja okazała się jeszcze gorsza – było za dużo śniegu. To zmusiło nas do odwrotu. Porażka.
Jechaliśmy dalej w kierunku Bułgarii, skąd do Gruzji miał nas zabrać prom. Po paru dniach oczekiwania i ciągłym przekładaniu terminu wyjścia z portu w końcu załadowaliśmy motocykle. Czekały nas trzy dni morskiej podróży. Kiedy późnym wieczorem wylądowaliśmy w Poti w Gruzji, przypadkowo spotkani policjanci zaoferowali pomoc w szukaniu noclegu. Pod eskortą dwóch radiowozów „na bombach” przemierzaliśmy główne ulice miasta. Nie mogliśmy się jednak doczekać prawdziwej przygody, która miała się rozpocząć w Iranie.
Bez barier
Wjeżdżamy do kraju Persów. Na samym początku usłyszymy od celnika: „Nie ufajcie nikomu, tylko policji”. Przestraszyliśmy się. Strach minął kilkanaście kilometrów dalej, kiedy po drodze złapała nas burza piaskowa, a do najbliższego miasta było 30 kilometrów. Z pomocą przyszedł właściciel restauracji „Deniz”. Pozwolił nam spać w pokoju modlitw, dał jedzenie, za które nie musieliśmy płacić. Było to niesamowite doświadczenie. Z podobnymi gestami po drodze spotykaliśmy się bardzo często.
Ruch na irańskich drogach odbiega od tego w Polsce. Pasy dziwnie się mnożą: z trzech do czterech, z czterech do pięciu itd. Na rondach panuje wolnoamerykanka. Rzadko kto używa kierunkowskazu. Niektórzy kierowcy ot tak, bez zastanowienia, zmieniali kierunek jazdy, wymuszając na nas hamowanie awaryjne. Powoli uczyliśmy się radzić sobie w tym zwariowanym ruch. Z każdym dniem rosła temperatura. W miarę zbliżania się do Pakistanu droga stawała się bardziej męcząca. Jazda w czterdziestu stopniach i odzieży motocyklowej nie należała do najłatwiejszych.
Pozowanie z kałachem
Za Isfahanem zaczęły się tereny pustynne. Jazda stała się wyjątkowo uciążliwa ze względu na silne podmuchy wiatru i niesiony przez nie piasek. Niedługo mieliśmy wjechać do Pakistanu, kraju, którego najbardziej obawialiśmy się na naszej drodze. Historie usłyszane od wcześniej napotkanych globtroterów, np. o porwanych Czeszkach, tylko wzmacniały różnorodne obawy.
Wjeżdżaliśmy do Beludżystanu, krainy położonej na granicy Pakistanu, Iranu i Afganistanu. Tam miała nam towarzyszyć całodobowa ochrona. Już pierwsze chwile na pakistańskiej ziemi rozwiały nasze wątpliwości. Zostaliśmy objęci opieką policji, przyznawaną odgórnie. Eskorta zmieniała się co 30-40 kilometrów. Na każdym posterunku wpisywaliśmy się do księgi, aby potwierdzić nasze przybycie. Po drodze zatrzymywaliśmy się rzadko. Nie było stacji benzynowych i kupowaliśmy tylko bańki z paliwem. Mogliśmy tankować wielokrotność pięciu litrów. Nasza ochrona w takich miejscach popędzała nas twierdząc, że jest tam niebezpiecznie. Kiedy wyjeżdżaliśmy poza miasto, policjanci pozwalali na chwilę odpoczynku i pozowanie z AK 47.
Dojechanie do Kwety, w której musieliśmy uzyskać pozwolenie na dalszy przejazd przez Beludżystan, zajęło nam dwa dni. Kweta jest niebezpiecznym miastem. W czasie naszego pobytu pod groźbą mandatu nie mogliśmy opuszczać hotelu. Kiedy wyjechaliśmy, czekał nas najtrudniejszy pod względem fizycznym dzień. Jechaliśmy przez tereny, na których panowała temperatura powyżej 55 stopni, a odczuwalna w odzieży motocyklowej spokojnie wynosiła 65 stopni. Woda w camelbakach była tak ciepła, że mogliśmy parzyć herbatę. Każdy oddech był jak zaczerpnięcie wrzątku, a powietrze paliło w twarz.
Bo wszyscy motocykliści…
Po mało sympatycznym początku przygody z Pakistanem doświadczyliśmy też pierwszych, niezwykłych gestów sympatii pakistańskich braci motocyklistów. W miejscowości Gudźrnawala spotkaliśmy Ibrahima i Jasira, którzy byli członkami klubu motocyklowego Bikers & Hikers Pakistan. Ibrahim zaprosił nas do siebie, a Jasir, jako że jest mechanikiem, naprawił drobne usterki. Spędziliśmy razem tydzień. Czuliśmy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu. Chłopaki zapewniały nam mnóstwo atrakcji.
W Indiach było inaczej, co nie znaczy gorzej. Kiedy zmierzaliśmy do Manali, miasta z którego startowaliśmy w indyjskie Himalaje, trafiliśmy na grupę hinduskich motocyklistów. Namówili nas, byśmy razem pojechali trasą przez góry. To była jedna z najlepszych decyzji w czasie naszej podróży. Piękną szutrową drogą, często wykutą w skalistym zboczu, czasami zalaną przez wodę spływającą z gór, jechaliśmy praktycznie cały czas na wysokościach między 3500 a 4500 m n.p.m. Nasze motocykle poprowadziły nas nawet na dwie najwyżej na świecie położone przełęcze drogowe: Taglang La – 5328 m n.p.m. oraz Khardung La – 5602 m n.p.m. Jazda przez Himalaje była niezapomnianą przygodą. Bardzo się cieszyliśmy, że nasze „rumaki” dzielnie znosiły wysokości.
Eskalacja kłopotów
Nasze problemy zaczęły się w Indiach. Najpierw zapchany gaźnik w motocyklu Eryka, a później, w drodze powrotnej z Himalajów, kłopot z kołem w moim. Utknęliśmy przez to na kilka godzin. Na koniec – kłopoty z transportem motocykli z Kalkuty do Bang-koku (w Tajlandii). Maszyny wysłaliśmy drogą lotniczą. Wszystko zajęło dwa tygodnie. Gdy myśleliśmy, że już po problemach, w Tajlandii zmieniły się przepisy celne. Okazało się, że nie możemy odebrać motocykli, jeśli nie mamy tajlandzkiej wizy. Na lotnisku obywatele polscy mogą dostać pozwolenie pobytu na 30 dni, jednak nie uprawniało nas to do odbioru motocykli. Musieliśmy wyjechać do Laosu i tam wyrobić wizę turystyczną. Na szczęście to było już apogeum naszych tarapatów.
Po drodze miewaliśmy nieprzyjemne przygody – kilka kolizji – głównie w Indonezji. Większość nie z naszej winy, tylko z powodu bezmyślności lokalnych kierowców. W Indonezji, gdzie drogi są wąskie i niebywale zatłoczone, musieliśmy być bardzo skoncentrowani, o co po pięciu miesiącach w trasie nie było łatwo. Kolizje stawały się często okazją, by wymusić na nas „odszkodowanie”. Wtedy najlepszym argumentem było wezwanie policji. Jeśli funkcjonariusze nie przyjechali w ciągu trzydziestu minut, odjeżdżaliśmy.
Przykładem takiej sytuacji jest wypadek w Indonezji. Jechaliśmy przez wioskę. Dwie dziewczyny na skuterku postanowiły skręcić bez żadnego ostrzeżenia i oglądania się. Eryk w ostatnim momencie je ominął, ja już nie zdążyłem. Pasażerka, która siedziała bokiem, poleciała do tyłu i uderzyła głową o asfalt. Wezwaliśmy policję. Oczywiście, chciano od nas wyciągnąć pieniądze, choć to nie była nasza wina.
Najbardziej niebezpieczną przygodę przeżyliśmy w Timorze Wschodnim, gdy pewien kierowca ciężarówki z niewiadomych przyczyn chciał nas staranować. Gonił nas z prędkością 120 km/h i groził pistoletem. Później okazało się, że broń była na kulki. Przed tym szaleńcem uciekliśmy plażą.
Cel osiągnięty
Po sześciu miesiącach podróży i przejechaniu 15 państw dotarliśmy do Australii. Na początek – miesiąc czekania w Darwin, aż motocykle przypłyną z Timoru Wschodniego. Byliśmy spragnieni jazdy. Z Darwin (Terytorium Północne) chcieliśmy ruszyć w kierunku Cooktown (Queensland). Mieliśmy się tam dostać trasą Savannah Way wiodącą przez outback (czyli australijskie pustkowia).
Z Daly Waters, niecałe 600 kilometrów od Darwin, ruszyliśmy w kierunku Borroloola. Skończył się asfalt, zaczęły „czerwone” drogi, stacje benzynowe co dwieście kilometrów i wszechogarniająca pustka. Gnaliśmy 100 – 120 km/h, nawet przez cały dzień nie spotykając samochodów. Woziliśmy dodatkową wodę, jedzenie i paliwo, gdyby zdarzyła się awaria lub zużylibyśmy więcej benzyny, niż zakładaliśmy. Nie wiadomo, jak szybko dotarłaby pomoc, zwłaszcza że telefony nie miały zasięgu. Mieliśmy poczucie niesamowitej przygody, odosobnienia. Musieliśmy jednak zachować ostrożność. Większe poczucie niepewności towarzyszyło nam przy pokonywaniu strumieni. Nigdy nie było wiadomo, jak głęboko i jakie jest dno oraz czy w wodzie są krokodyle.
Kiedy dotarliśmy do Cooktown, tempo naszej przygody nieco spadło. Dalej ruszyliśmy wybrzeżem na południe. Droga nie była już tak ekscytująca. Każdy dzień przewidywalny, stacje benzynowe i sklepy nie były już rzadkością. Kiedy dotarliśmy do Melbourne (objechawszy prawie pół Australii), nastał dla mnie smutny dzień: trzeba było spakować moją Yamahę i odesłać do Polski. Eryk mógł zostać dłużej, a dla mnie ta wielka przygoda się skończyła.
Przydatne rady:
Najbardziej odczuliśmy brak większego zapasu linek sprzęgła. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak trudno je kupić w Indonezji, choćby samą linkę, byle do motocykla wyższej klasy niż 125 ccm. A w Indiach i Indonezji sprzęgło pracuje na potęgę i linki musieliśmy wymieniać. Lepiej wziąć mniej ciuchów.
Kufry, z którymi – jak się okazało – niedobrze jeździ się w terenie, zamieniłbym na sakwy lub „banana”.
Części motocyklowe do zabrania: łożyska, klocki, klamka gazu i sprzęgła, filtry oleju.
Jak tam jeżdżą:
W Iranie – jeździ się bardzo przyjemnie, choć jest tłoczno, zwłaszcza w dużych miastach. Drogi szerokie, dwupasmowe.
W Indiach i Indonezji – jeździ się najgorzej. Trzeba być w pełni skoncentrowanym przy panującym tu chaosie. Unikać jazdy nocą, zwłaszcza w Indiach. W drodze do Raipuru, kiedy złapał nas deszcz, musieliśmy jechać w nocy. Droga kompletnie nieoznaczona, osobówki i ciężarówki jeżdżą na długich światłach i wyprzedzają się, nie bacząc na nadjeżdżających z przeciwka. Z ciężarówek wystają pręty lub zwisają łańcuchy, które mogły powalić nas w czasie wyprzedzania.
Ile wydaliśmy i na co:
Paliwo:
– najtaniej: Iran – 1zł/l
– średnio: Malezja – 2 zł/l, Gruzja, Tajlandia, Indie, Pakistan, Indonezja, Wschodni Timor, Australia – 3-4 zł/l (z tym, że w australijskim buszu cena dochodziła do 6,5 zł)
– najdrożej: Turcja – kiedy przez nią jechaliśmy – 9 zł/l
Jedzenie:
– 3 – 15 zł w zależności od miejsca i rodzaju (mowa o gotowych, ciepłych posiłkach)
– najdrożej – w Australii. Obiad to wydatek rzędu 60 zł
Noclegi:
– najtańsze są kraje Azji Południowo – wschodniej. Za pokój dwuosobowy ze wspólnym łóżkiem (to też ma wpływ na cenę) – 15 – 75 zł
– najdroższa Australia – minimum 75 zł za osobę. Opłata za pole kempingowe z toaletą, ciepłą wodą to 30 zł za osobę. Są również darmowe kempingi, ale na nich rzadko jest jakakolwiek woda.