Historia naszego wyjazdu nie zaczęła się od długiego planowania i marzenia
o zdobyciu afryki. wszystko wzięło się z jednego telefonu od Piotrka „Potisa”. po krótkim kurtuazyjnym wstępie powiedział wprost: „Juras, w maju biorę ślub, potem pewnie dzieci… to ostatni moment żebyśmy zrobili coś mocnego. Męski wyjazd, motocykle, gdzieś, gdzie ciepło, coś czego nie zapomnimy”.
Na skróty:
Moja odpowiedź mogła być tylko jedna: „wchodzę w to”! Na tej wyprawie nie mogło zabraknąć
trzeciego, czyli Maćka „Gargiego”. Na mój telefon z propozycją wyjazdu w grudniu usłyszałem odpowiedź : „Wybierzcie miejsce, a mi tylko powiedz, ile szykować pieniędzy i urlopu”.
Nieważne gdzie, ważne z kim i jak
Już wtedy było wiadomo, że z taką ekipą nieważne gdzie pojedziemy, i tak będzie to wspaniały wyjazd. Przygotowania ruszyły pełną parą. Kryteria były proste: wyprawa ma być wyzwaniem, ma być ciepło, bilety mają być w rozsądnej cenie, a na miejscu musimy mieć możliwość wynajęcia motocykli. Już po trzech dniach wiedzieliśmy, że naszymi celami będą Kenia i Tanzania. Podczas szybkiego spotkania po pracy kupiliśmy bilety do Nairobi i już nie było odwrotu.
W pierwszej kolejności, o naszym genialnym pomyśle poinformowałem mojego wujcia – Lecha Potyńskiego (możecie kojarzyć). Jak to wujcio, od razu powiedział, że to bez sensu, że z motocyklami będzie kicha i na naprawach w lokalnych lepiankach spędzimy więcej czasu niż w trasie. Inni członkowie rodziny widzieli bojówki Asz-Szabab, które nas porywają i mordują. Natomiast znajomi zazdrościli, ale prosili, żeby na wszelki wypadek przepisać nasze motocykle na nich. My, niezrażeni niczym, zaopatrzyliśmy się w maczety i inne środki ochrony osobistej (bo przecież bez walki się nie poddamy) i zaczęliśmy kompletować sprzęt na czekające nas warunki atmosferyczne.
Poszukiwania sprzętu i trudne decyzje
W dobie internetu, nie mieliśmy większego problemu ze znalezieniem wypożyczalni motocykli w tak dużym mieście jak Nairobi. Wypożyczalnia miała w swojej ofercie stare motocykle typu Africa Twin, ale wszystkie były wiekowe i nawet na zdjęciach nie wzbudzały zaufania. Prowadzący wypożyczalnię Niemiec, kiedy usłyszał o planowanej trasie, stwierdził, że te maszyny to zły wybór. Kenijczycy i Tanzańczycy poruszają się tylko motocyklami o pojemności 150 ccm, więc „sześćsetka” i więcej to dla przeciętnego serwisu czarna magia. Zaproponował nam wypożyczenie trzech motocykli Kibo 250. Pewnie tak jak ja złapiecie się za głowę i zapytacie „Co to w ogóle jest Kibo?”.
Okazało się, że to bardzo prosty, tani motocykl produkcji kenijskiej, który wytrzyma trudne afrykańskie warunki. Byłem bardzo sceptyczny, ale zaufaliśmy właścicielowi wypożyczalni i wynegocjowaliśmy rozsądną cenę wynajmu – 30 $ za dobę. Całą drogę myślałem, jakie to chińskie złomy na nas czekają. Nawet nie wiecie, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem Kibo na parkingu wypożyczalni. Motocykl wyglądał jak żywcem wyjęty ze starego, wojennego filmu. Gruba rama, zero elektroniki, na wyświetlaczu jedynie prędkościomierz i kontrolka kierunkowskazów. Maszyny wyglądały bardzo solidnie, a do tego mój egzemplarz przy odbiorze miał 1400 km przebiegu. Kibo to była bardzo dobra decyzja. W momencie szykowania papierów czekała nas niespodzianka. Nie widzieć czemu, Andre (właściciel wypożyczalni) zapomniał o przygotowaniu dokumentów, które pozwolą wywieźć motocykle z kraju, a według planu, już kolejnego dnia mieliśmy przekraczać granicę z Tanzanią. Bardzo szybko podjęliśmy decyzje o tym, że musimy odwrócić trasę i najpierw przejechać przez Kenię, a Tanzanię zostawić na powrót. Na szczęście w tak spontanicznych wyjazdach nie ma z tym najmniejszego problemu, ponieważ nie mieliśmy żadnych rezerwacji noclegów. Ruszyliśmy więc w trasę, a Andre szykował dokumenty, które miał nam przesłać mailem.
Lepianki na miarę XXI wieku
Drogi w Kenii są znośne, ale kierowcy jeżdżący nimi już mniej. Podjeżdżają pod sam motocykl i stosują zasadę „większy zawsze ma rację”. Szczególnie przy wyprzedzaniu, jadąc czołowo na motocyklistę, zmuszają do częstych odwiedzin pobocza. Bardzo szybko przyzwyczailiśmy się do ich stylu jazdy i po pierwszym dniu wiedzieliśmy, czego można się spodziewać. Przejazdy przez miasteczka, szczególnie na początku podróży, były wyjątkowym doznaniem nie tylko dla nas, ale też dla mieszkańców. Byliśmy nie lada atrakcją i wszyscy chcieli sobie robić z nami zdjęcia. Tak, zdjęcia!
W tych małych przydrożnych wsiach, gdzie ludzie mieszkają w lepiankach z kozami i chodzą boso, każdy ma telefon, internet i całkiem dobry zasięg. Mieszkańcy byli nam bardzo życzliwi, czasami aż za bardzo i nie mogliśmy się od nich opędzić. Korzystając z bardzo dobrego internetu, rezerwowaliśmy sobie na bieżąco mieszkania przez platformy bookingowe. Nawet w małych miasteczkach, wybór był spory. Ceny wahały się od 100 do 300 zł za całe mieszkanie lub trzyosobowy pokój w hotelu. Raz zatrzymaliśmy się w przydrożnym „hotelu”, gdzie pokój dwuosobowy z prowizoryczną łazienką kosztował 8 zł… nocleg w nim był znacznie większym wyzwaniem niż cały dzień trasy.
Jak przejść na wegetarianizm
Chciałbym Wam powiedzieć, że zatrzymywaliśmy się na pyszne lokalne jedzenie, ale niestety po pierwszej próbie zjedzenia tego, co polecał sympatyczny pan w przydrożnej restauracji, staliśmy się wegetarianami. Nasza standardowa dieta składała się z jajek sadzonych na śniadanie, dużej ilość przepysznych owoców w ciągu dnia, a na obiadokolację raczyliśmy się frytkami. Dopiero na nastawionym na turystykę wybrzeżu mogliśmy zjeść pyszne ryby i owoce morza, ale nie zabawiliśmy tam długo, ze względu na spory tłok. Uciekliśmy w kierunku Tanzanii, gdzie czekało na nas inne miłe zaskoczenie.
Mimo iż Tanzania jest znacznie biedniejszym krajem od Kenii, to drogi ma o kilka poziomów lepsze. Nie tylko tym zrobiła na nas dużo lepsze wrażenie niż Kenia. Co prawda ludzie znacznie gorzej mówią po angielsku, ale są jeszcze sympatyczniejsi. Hotele są natomiast dużo bardziej cywilizowane, a ceny w sklepach znacznie niższe (Fanta w szklanej butelce 0,33l kosztowała 80 groszy!). Mogliśmy też poczuć dużo fajniejszy klimat, spotykając Masajów ubranych w tradycyjne stroje i sandały zrobione z opon. Na pytanie Kenia czy Tanzania, każdy z nas bez wahania odpowie: Tanzania!
Samochód to czasem lepszy wybór
Wyprawa do Afryki nie może obejść się bez safari w Parku Narodowym. My wybraliśmy największy Park Narodowy Kenii czyli Tsavo. Znaleźliśmy nocleg w okolicy bramy do parku i rozpuściliśmy wici wśród lokalnej społeczności w poszukiwaniu przewodnika. Wystarczyło zostawić swój numer telefonu, a za chwile odzywali się lokalni przedsiębiorcy z propozycjami całodniowej wyprawy w głąb parku.
Jeden nawet chciał nas wozić starą Toyotą Corollą, ale wybraliśmy ofertę starego, lecz przystosowanego do safari Land Cruisera. Po zaciętych negocjacjach, umówiliśmy się na szóstą rano dnia następnego, aby zobaczyć najwięcej jak się da. Safari było chyba najdroższą atrakcją, na jaką pozwoliliśmy sobie w czasie wyprawy, ale naprawdę warto. Łącznie ze wstępem do parku, kosztowało nas to około 500 zł od osoby. Żałowaliśmy, że nie można było zwiedzać parku na motocyklach, bo droga była idealna dla naszych terenowych Kibo. Jednak po spotkaniu gangu małp stwierdziliśmy, że samochód to lepszy wybór.
Samuraj nie ma celu, tylko drogę!
Planując naszą trasę na Google Maps, zauważyłem drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża. Była znacznie dłuższa i Google pokazywał kilkukrotnie dłuższy czas, ale miałem przeczucie, że będzie warto. Po drodze była także przeprawa lokalnym, wiejskim promem.
Dzień off-roadu, jaki sobie zafundowaliśmy tą trasą, był najcięższym, a zarazem najwspanialszym podczas tej wyprawy. Nasze motocykle sprawdziły się świetnie, a szerokie, terenowe opony nie miały problemu z głębokim piachem i przejazdami przez rozległe kałuże. W połowie drogi czekała na nas największa nagroda. Jadąc 3 godziny przez drogę, z którą samochód osobowy nie miałby najmniejszych szans, dojechaliśmy do odciętej od świata wioski rybackiej. Spotkaliśmy się z taką Afryką, jakiej oczekiwaliśmy. Sympatyczni mieszkańcy zatankowali nasze motocykle paliwem z butelek i pokazali wjazd na dziką plażę z kilkoma rybackimi łódkami stojącymi na kotwicy. Po chwili na wydmach zebrała się garstka dzieciaków przyglądających się nam, jak szalejemy motocyklami po plaży i wjeżdżamy do wody. Coś, co dla nich było podwórkiem przed domem, dla nas było wręcz rajem, z którego nie chcieliśmy wyjeżdżać. Później żałowaliśmy, że nie zostaliśmy w tej wiosce na noc, bo klimat był niesamowity, a dalej czekało na nas kolejnych kilka godzin trudnej trasy.
Wakacje na wakacjach
Będąc ponad 2 tygodnie w trasie, zaplanowaliśmy w połowie wyprawy krótką przerwę. Dojechaliśmy do Dar es Salaam, skąd pływają promy na Zanzibar. Niestety nie było możliwości przewiezienia naszych motocykli na wyspę, dlatego zostawiliśmy je w garażu podziemnym hotelu i tylko z podręcznymi plecaczkami wsiedliśmy na prom.
W porcie wypożyczyliśmy skutery, i jak rasowi turyści, przemierzaliśmy plaże Zanzibaru w japonkach i krótkich spodenkach. W połowie tak meczącej wyprawy, trzy dni relaksu i drinków z palemką w polskiej bazie kitesurfingu było świetnym pomysłem.
Niech stracę, zapłacę
No i co z tym Kibo? Jest genialne! Wiadomo, że nie zrobiło na mnie wrażenia pod kątem techniki czy mocy (na co dzień jeżdżę BMW F 850 GS), ale nie mieliśmy z nimi najmniejszych problemów. Jedyne dwie modyfikacje, jakie zrobiłem na początku, to zamontowanie gniazd do ładowania telefonu i mocnych ledowych lamp do jazdy po zmroku. Oczywiście trafiła nam się jedna guma w przednim kole, ale naprawa w lokalnej wulkanizacji zajęła jakieś 30 min i kosztowała coś w okolicy 10 zł.
W trakcie wyprawy postanowiliśmy także trochę zaszaleć i wjechaliśmy do lokalnego serwisu motocykli, w którym, pod daszkiem ze strzechy, siedziało 10 chłopców. Chcieliśmy, żeby naciągnęli łańcuchy, zrobili smarowanie i dospawali koledze kawałek blaszki, który się ułamał. Rzucili się na motocykle jak w pit stopie Formuły 1, a na koniec czułem w oczach szefa serwisu, jak bardzo naciąga mnie finansowo na usługę. Cała ekipa warsztatu patrzyła czy zapłacę tę wygórowaną stawkę za obsługę 3 motocykli. Miałem dobry dzień, więc bez negocjacji zapłaciłem te 16 zł i ruszyliśmy dalej.
All Inclusive albo przygoda życia
Nasza wyprawa była dosyć budżetowa, chociaż pewnie da się jeszcze taniej. Naszym zdaniem, jest to podróż godna polecenia. Podczas całej wyprawy (poza Zanzibarem gdzie spotkaliśmy nawet Bogusława Lindę), nie widzieliśmy żadnego turysty na motocyklu, a spotkanie „białego” było ewenementem, który zwieńczony był pytaniem typu „Co tu robisz?”. Jako, że jesteśmy kumplami, których przyjaźń wzmocniła się po tym wyjeździe, ustaliliśmy sobie wspólny budżet.
Każdy z nas wydał dokładnie tyle samo i nie rozliczaliśmy się z drobnych różnic. Awaria jednego była naszą wspólną awarią. Trochę jak Trzej Muszkieterowie – „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Łącznie na cały wyjazd, wliczając jedzenie, paliwo, safari itp. wydaliśmy około 7,5 tys. zł na osobę. W takim budżecie możesz pojechać na dwutygodniowy wyjazd all inclusive lub tak jak my, przeżyć przygodę życia w Afryce!
Autor: Jurek Staszewski
Zdjęcia: Jerzy Staszewski, Piotr Nasiłowski, Maciej Sadowski