Kraj, który postanowiłem odwiedzić, zwykle nie kojarzy się z turystyką motocyklową, ponieważ nawet jeśli ktoś planował go odwiedzić, najczęściej robił to w formie tranzytu, aby kontynuować podróż na południe lub zachód Europy. Sam wielokrotnie korzystałem z niemieckiej autostrady w ten sposób, jednak tym razem postanowiłem zjechać z szybkich dróg i zobaczyć, co poza nimi mogą zaoferować motocykliście nasi zachodni sąsiedzi.
Na skróty:
Motocyklowy raj(ch)
Niemcy to kraj, w którym tradycja sięga początków motocyklizmu. Przypominam, że to właśnie Niemiec, Gottlieb Daimler, stworzył pierwszy motocykl na świecie. Nie sposób pominąć wpływu germańskiej myśli technicznej na wschodnią i zachodnią część Europy w czasach zimnej wojny. Dzisiaj, oprócz nowoczesnych motocykli, za Odrą oferują nam swoje autostrady, z których blisko siedemdziesiąt procent nie ma ograniczenia prędkości, dobrą bazę hotelową oraz zróżnicowany teren, który nie pozwoli nam się nudzić. Gdy dodamy do tego całą masę atrakcji, brzmi to jak raj dla miłośników motocykli.
Droga do raju
Dzień już zbliżał się ku końcowi, ale dla mnie dopiero się zaczynał. Czas w podróżach nigdy nie jest moim sprzymierzeńcem – niestety nie jest elastyczny, więc nie da się go rozciągnąć. A może i dobrze. Tym razem uznałem to za zaletę, ponieważ dzięki ograniczeniu czasowemu postanowiłem poszukać namiastek tego raju jak najbliżej naszej granicy. Wybór padł więc na wschodnią część Republiki Federalnej Niemiec.
O Górach Harzu słyszałem wiele. Usytuowane w sercu Turyngii, są jednym z kilku kultowych miejsc odwiedzanych przez tamtejszych motocyklistów. Od Wrocławia oddalone są o nieco ponad 500 km. Teoretycznie można by tam dojechać jednym strzałem, ale jak wspomniałem, dzień zbliżał się do końca, a moja percepcja była już nieco przytępiona. Dlatego postanowiłem nie forsować się i zaliczyć tę atrakcję „przy okazji”, na śniadanie. Sam dojazd to dla mnie teleportacja, sucha i nudna jazda autostradami przez kilometry. Aby tym razem było mniej monotonnie, wybrałem motocykl, który umili przejazdy po niemieckich autostradach – Suzuki Hayabusę. Chciałem połączyć przyjemne z pożytecznym, więc zwiedzając dawne tereny NRD, postanowiłem przetestować możliwości turystyczne motocykla, który od lat owiany jest legendą. Teraz czas na hotel, lekkie wysuszenie, ponieważ ostatni odcinek podróży nie był suchy dosłownie i w przenośni, oraz zasłużony odpoczynek.
Na pierwsze śniadanie Kyffhäuserdenkmal, na drugie Stolberg
To właśnie pomnik Kyffhäuserdenkmal, zwany również Pomnikiem Barbarossy, obrałem za pierwszy cel mojej podróży. Potężny monument z wizerunkami dwóch wodzów miał nawiązywać do wielkości Cesarstwa Niemieckiego i podkreślać kult starożytnego Cesarstwa Rzymskiego. Dzisiaj jest to atrakcja, do której prowadzi dość wymagająca górzysta trasa. Motocykliści wybierający się w ten region Niemiec bardzo często biorą sobie za punkt honoru odwiedzenie wąwozu na trasie nr 85 wiodącej od Kyffhäuserdenkmal w kierunku Kelbra. Ja również polecam to miejsce. Po takiej przejażdżce kawa może nie być potrzebna, ale niemiecki specjał, czyli Wurst, w Biker Oase Cafe jest obowiązkowy.
Góry Harzu jednak same się nie odkryją. Pogoda jest piękna, zapalam motocykl i ruszam dalej w drogę. Pół godziny później jestem już w samym sercu Harzu. Wita mnie przepiękna brama Stolberg, malowniczego miasteczka u podnóża zamku o tej samej nazwie. Tu każdy element architektury zachwyca osobno. Droga przejazdu jest wybrukowana granitowymi kostkami, więc po deszczu motocykliści muszą uważać, aby się nie wywrócić. A widać ich na każdym kroku. Darmowe parkingi dla motocyklistów i piękna starówka zachęcają do odwiedzenia tego miejsca.
Tam, gdzie diabeł nie patrzy
Kolejnym punktem mojej podróży był Hexentanzplatz w Thale. To miejsce czarnej magii, gdzie podobno w dawnych czasach czarownice urządzały sobie imprezy w towarzystwie diabła. Na pamiątkę tych wydarzeń postawiono tu figurki balangowiczów, które akurat w chwili mojego przyjazdu były w trakcie remontu. Nie zraziło mnie to specjalnie, ponieważ nie dla nich tu przyjechałem, a dla widoku, który rozciągał się ze skalnego wzgórza na miasto Thale. Ten nie zawiódł i nie był w remoncie. Oczywiście ważny był też dla mnie sam dojazd do celu, ponownie krętymi, górskimi drogami. Sądzę jednak, że stan nawierzchni w tym miejscu nie będzie kojarzył się z legendarnymi niemieckimi „landówkami”. Co do samego Thale, oprócz wspaniałego widoku na miasto z góry nie zaoferowało mi możliwości wieczornego postoju, ponieważ na dzisiaj miałem jeszcze jeden obiekt do zwiedzenia.
Harzeński Tytan
Będąc w okolicy Harzu, koniecznie trzeba odwiedzić zbiornik wodny Rappbodetalsperre, nad którym rozwieszono przęsła najdłuższego wiszącego mostu linowego w Niemczech – Titan RT. Atrakcja jest dostępna dla ruchu pieszych tylko w wyznaczonych godzinach. Miałem więc czas do maksymalnie osiemnastej, aby dotrzeć na miejsce i kupić bilet wstępu za 6 euro. Udało mi się przyjechać na kwadrans przed zamknięciem na obszerny parking usytuowany u podnóża mostu.
Co ciekawe, ponownie były osobne bramki wjazdowe dla motocyklistów z informacją „Parking Frei”. Wjechałem więc zgodnie z kierunkiem ruchu na wydzielony sektor dla jednośladów, gdzie zostawiłem Hajkę i szybko poszedłem po bilet. Spacer tam i z powrotem po wiszącym ponad 100 metrów nad ziemią moście był bardzo ekscytujący, więc miałem już dość wrażeń na ten dzień. Czas na nocleg, a więc za pośrednictwem Booking.com, trochę nieświadomie, ale jakby na prośbę, znalazłem nie tylko miejsce do spania, lecz także kolejną atrakcję, o której dowiedziałem się dopiero rano.
Odjazd!
Wydzielone śniadania to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Myślałem tak, dopijając ostatni łyk kawy, lecz dźwięk gwizdka lokomotywy przerwał moją zadumę. Pomyślałem sobie: „O, pociąg przyjechał!”. Widocznie kofeina jeszcze nie działała odpowiednio, bo dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem w najbardziej rozwiniętym przemysłowo kraju Europy, więc czasy kolei węglowej czy nawet spalinowej powinny być już dawno za nami. Zerwałem się od stolika i wybiegłem na zewnątrz hotelu, aby zobaczyć ostatni wagon, który zniknął w dymie odjeżdżającej kolejki. Myślałem, że sam żołnierzyk pilnujący wejścia do budynku jest ciekawy, ale to, co teraz zobaczyłem, przewyższało tamtą atrakcję. Musiałem poczekać na przyjazd kolejnego, jak się okazało, turystycznego składu, aby móc nacieszyć oko pięknie odrestaurowanymi wagonami i ciągnącą je lokomotywą. Ten gorący akcent pozwolił mi wrócić do przemyśleń odnośnie do miejsca, które właśnie opuszczałem.
Pożegnanie z Harzem
Harz to dosyć niskie góry, pokryte bujną roślinnością i poprzecinane systemem dróg, z których widać, że tworzą szlaki wokół atrakcji turystycznych. Drogi boczne, mniej uczęszczane i w gorszym stanie, służą głównie lokalnej ludności do poruszania się po tym turystycznym regionie. Wszystko to, wraz z koleją turystyczną, rozwiniętą bazą hotelową i obowiązkowymi punktami do zwiedzania, daje mi wyobrażenie miejsca, w którym już kiedyś byłem. Chwileczkę, czyżby Góry Harzu były podobne do naszych Bieszczadów? Nasuwa się wiele analogii i gdybym miał wskazać polski odpowiednik tego miejsca, wskazałbym właśnie te góry. Harz jest dobrze przygotowany do zwiedzania na dwóch kółkach. Kręte drogi, wspomniane już darmowe parkingi, hotele z wiatami na motocykle, w których za 35 euro można komfortowo odpocząć i zjeść śniadanie, oraz przydrożne restauracje pozwalają poczuć klimat tego regionu. W związku z tym było mi trudno stamtąd odjeżdżać, ale chęć kontynuowania przygody pchała mnie dalej, a chęć pokonywania kolejnych kilometrów Hayabusą była silniejsza niż potrzeba odczucia spokoju, które niosło ze sobą to miejsce. Czas spakować plecaki i ruszyć w trasę. I chociaż to jest zachód, a nie wschód w tym przypadku Niemiec, to ruszyłem na północ. Czy to wszystko jest dla was zrozumiałe?
Jezioro Müritz
Jeśli nie bierzemy pod uwagę własności wspólnej, to akwen znajdujący się około 100 km na północny zachód od Berlina będzie największym jeziorem w Niemczech. A skoro towarzyszy mi najmocniejszy motocykl sportowo-turystyczny obecnie oferowany na rynku, a wszystko, co zwiedzam, musi mieć przedrostek „naj”, nie mogłem sobie odmówić postoju nad brzegiem tego jeziora. Miejscowość Waren an der Müritz to największe skupisko ludności w tej okolicy, przez co często jest traktowana przez Berlińczyków jako miejsce na szybki wyjazd weekendowy. Dla mnie oznaczało to, że w sezonie znalezienie tu noclegu poniżej 100 euro graniczyłoby z cudem. Niestety, nie miałem szczęścia, a cud się nie ziścił, dlatego na nocleg udałem się do nieco spokojniejszego, ale równie przyjemnego miejsca, jakim było Plau am See. Następnego dnia powróciłem do mariny w Waren, aby nagrać test motocykla. Dobry plener zawsze przyciąga widownię, a w tym miejscu widoki były rozkoszne, więc nie sposób było z tego nie skorzystać.
Die to nie Der, a morze to nie jezioro
Przyszedł czas na trochę gramatyki. Język niemiecki, pomimo że dla wielu jest karkołomny, mi nigdy w nauce nie sprawiał problemów. Zapamiętałem z lekcji w szkole podstawowej, że w języku tym słowo „jezioro” i „morze” to samo słowo. Jednak żeby rozróżnić, które jest które, należy zwrócić uwagę na rodzajnik przed słowem SEE. Jeżeli będzie to „der”, mówimy o jeziorze, natomiast gdy usłyszymy „die”, zapewne jedziemy nad morze. W moim przypadku podróż trwała od „der” do „die”. Więc wiecie już, w którą stronę się udałem. Ale moim celem nie był sam Bałtyk, lecz wyspa. I to nie byle jaka wyspa. Zgodnie z założeniami podróży miało być „naj”. Więc będzie największa wyspa w całych Niemczech, czyli Rügen. Rugia, bo tak brzmi jej nazwa w języku polskim, zajmuje powierzchnię 926 km² i z każdej strony otaczają ją wody Bałtyku. Na wyspę można się dostać promem lub przez zabytkowy i przepiękny most Rügenbrücke. Ja oczywiście wybrałem drogę lądową.
Zamki na piasku
Chyba najbardziej charakterystycznym punktem na wyspie jest molo w Sellin. Przygotowując się do tej wyprawy, widziałem je wielokrotnie w mediach, ale żadne ze zdjęć nie oddaje piękna tego miejsca w taki sposób, jak to widzi ludzkie oko. Motocyklem można podjechać praktycznie na odległość 20 metrów od samego zejścia w dół. Więc nawet ci bardziej leniwi motocykliści dadzą radę zobaczyć wszystko, nie zsiadając nawet z siodła swojej maszyny. Ja polecam zejść i podejść kawałek, gdyż widok zapiera dech w piersi. Domki w stylu bałtyckim, będące częścią tej budowli, skąpane w mocnym słońcu i przy akompaniamencie wzburzonego morza na długo pozostaną w mojej pamięci.
Dzień miał się ku końcowi, więc musiałem poszukać miejsca do spania. Pierwotny plan zakładał znalezienie „czegoś ciekawego”. Podróżnikom zapewne brzmi to znajomo. Natrafiłem na jakąś grupę na Facebooku, gdzie ktoś napisał, że na najbardziej wysuniętym na północ cyplu wyspy jest kemping, na którym zaparkowane są trabanty z namiotami na dachu. Całość gotowa na nocleg, za 12 euro. Brzmiało to jak przygoda, więc pojechałem sprawdzić. Gdy dotarłem na miejsce, słońce już zachodziło, ale wciąż dobrze było widoczne sugerowane miejsce odpoczynku. Niestety, nie było otwarte, a poza tym jestem na wakacjach, ale i w pracy. Brak dostępu do sieci elektrycznej był jednym z czynników, które skłoniły mnie do zrezygnowania ze spania tam.
Jak to na wyspie, baza hotelowa zawsze jest ograniczona przez ilość zurbanizowanego terenu. Tu akurat nie ma go na tyle dużo, aby pozostać na noc bez wcześniejszego zarezerwowania hotelu w sezonie wakacyjnym. Odbijałem się więc od miejsca do miejsca, szukając czegoś przyzwoitego za rozsądne pieniądze. Byłem nawet gotowy zjechać na ląd, aby rozszerzyć zakres poszukiwań, jednak w ostatnim momencie udało mi się znaleźć okazję, która tak naprawdę okazją nie była. 90 euro za nocleg ze śniadaniem w hotelu pozbawionym internetu nigdy nie było szczytem moich marzeń, ale w sytuacji, w której się znalazłem, wydawało się to najlepszym rozwiązaniem. Wszystkim, którzy będą na Rugii, radzę zadbać wcześniej o nocleg lub zabrać ze sobą namiot.
Legenda w Sassnitz
Nie chciałem opuszczać wyspy z dwóch powodów. Po pierwsze, miałem jeszcze jeden ważny cel do osiągnięcia, a po drugie, mój plan powrotu do Warszawy zakładał podróż, a właściwie przelot Hayabusą, z maksymalnie dwoma przystankami na tankowanie. Czas nie jest z gumy, więc jak już wspominałem, nie rozciągnie się, a weekend dobiegał końca. Ale przed wyjazdem czekały mnie jeszcze atrakcje. Przecież po to tu przyjechałem. Udałem się więc do miasta Sassnitz. Piękną i krętą drogą zjechałem do Portu Miejskiego, gdzie znajdowała się promenada. Na jej końcu zacumowany był okręt podwodny. To był mój cel. Przyjechałem tutaj, aby obalić pewną legendę powtarzaną przez pokolenia. Nawet ekipa, którą spotkałem dzień wcześniej, mówiła mi, że w Sassnitz zacumowany jest okręt z II Wojny Światowej, który warto zobaczyć. Otóż ja go zobaczyłem – po to, aby stanąć z boku i nieco sprostować jego legendę. Okręt HMS Otus był brytyjskim, nie niemieckim, okrętem podwodnym, który służył w marynarce Royal Navy w latach 1962-1994. Później przeszedł w prywatne ręce i został zacumowany właśnie w Sassnitz, gdzie właściciel uczynił z niego atrakcję turystyczną, traktując go jako muzeum. Taka jest jego prawdziwa historia.
Komu mało atrakcji, w pobliżu znajduje się park krajobrazowy, a w nim klify, na które tym razem zabrakło mi już czasu. À propos historii: wyspa Rugia ma świetnie zachowane budynki i nie widać na niej żadnych śladów II Wojny Światowej. Jest tak, ponieważ Niemcy poddali ją bez walki. Na Rugii nie ma przemysłu ciężkiego, a całość jej dochodów od zawsze skoncentrowana była wokół rybołówstwa oraz turystyki, dlatego wyspa nie była znaczącym ośrodkiem dla III Rzeszy, chyba że chodzi o aspekt turystyczny. Tuż przed wybuchem konfliktu, o którym wspomniałem, na wyspie wybudowano potężny kompleks budynków, w których mieli wypoczywać dygnitarze Rzeszy. Dla mnie Rugia była świetnym miejscem na wypoczynek oraz zwiedzanie. Pięknie zachowane miasta, piaszczyste i czyste plaże, brak nachalnych i wszędobylskich reklam odróżniają ten obszar od wybrzeża Bałtyku, które znam z ojczystej strony. Miło więc było poczuć się „zagranicznie”, choć cały czas nad naszym swojskim Bałtykiem.
PS
Plan powrotu – wykonany.
Tekst: Hubert Zawieja
Zdjęcia: Autor