Jest czwartkowy, ciepły i wilgotny poranek, 15 lutego. Boynton Beach na Florydzie niespiesznie zaczyna kolejny dzień. Siedząc na tarasie przy porannej kawie, podekscytowani snujemy dyskusję o rozpoczynającej się kolejnej przygodzie. Kuba – wymarzona i wytęskniona od dawna! Już niebawem!
Na skróty:
Wtem przychodzi wiadomość od Bryan’a, odpowiedzialnego za fracht z Key West do Hawany: „ …big problems with the boat, im sorry i can not cross.” … w tej sekundzie cały nasz misternie układany od czterech miesięcy plan runął jak domek z kart!
Nie ma rzeczy niemożliwych
Gdy po ostatniej podróży po USA i Kanadzie nasz motocykl został na Florydzie zaczęliśmy szukać sposobu na zrealizowanie naszego jak dotąd niedoścignionego marzenia, jakim było odwiedzenie Kuby własnym motocyklem! Z Key West do Hawany jest zaledwie sto mil morzem, ale nie ma żadnych promów ani innych komercyjnych połączeń morskich. Mało tego jest embargo, które mocno komplikuje komunikację pomiędzy tymi krajami… ale podobno nie ma rzeczy niemożliwych! Po powrocie z USA zaczęliśmy intensywne poszukiwania opcji wdrożenia naszego planu i tak udało się trafić na kontakt do Bryan’a, z pochodzenia Kubańczyka, który organizował dla kolegów z klubu coroczny rejs własną łodzią, na zlot motocyklowy na Kubę. Zgodził się nas zabrać, o ile spełniamy oczywiście warunki prawne. Jako Polacy nie mamy wprawdzie żadnych przeszkód aby podróżować na Kubę, ale będąc na terytorium Stanów Zjednoczonych jesteśmy pod jurysdykcją amerykańską, a wiec obowiązuje embargo i ograniczenia związane z odbyciem tego typu podróży.
Dziesiątki maili do różnych instytucji rządowych: Polski, Kuby i Stanów Zjednoczonych, w których udało się ustalić, iż możemy udać się w naszą podróż na podstawie jednej z 13 specjalnych kategorii (obok misji, obozów sportowych, podróży naukowych ): Support for the Cuban People. Chodzi w niej o wspieranie Kubańczyków w demokratycznych dążeniach wolnościowych: nocowanie w prywatnych kwaterach, jedzenie w prywatnych knajpach,etc., a wiec skrojone jak dla nas!
Gdzie jest ta keja, gdzie jest ta łódź?
Intensywne przygotowania trwały od października praktycznie do lutego, tj. daty wylotu z Polski, dopasowanej oczywiście do terminu zlotu, który odbywał się w Santiago de Cuba. Na samej Kubie zgodnie z ustaleniami mieliśmy być 2 tygodnie. Tymczasem jesteśmy na Florydzie – bez alternatywnej opcji na przedostanie się z motocyklem do Hawany. Jak już trochę opadły emocje zaczęliśmy rozważać alternatywny plan, aby maksymalnie wykorzystać czas 30 dni. Na szczęście Floryda jest dużym stanem z wieloma ciekawymi miejscami do odwiedzenia, więc nie martwiliśmy się o ewentualny brak atrakcji, tym bardziej, że poza Daytoną niewiele widzieliśmy z tej części USA. Nakreśliliśmy zatem zarys wersji B, który zaczęliśmy od Key West z abstrakcyjnym zamiarem znalezienia innej opcji transportu… Na miejscu na kempingu kilkakrotnie opowiadaliśmy całą naszą historię napotkanym ludziom. Jakież było nasze zdziwienie gdy następnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, jedna z naszych rozmówczyń wróciła do nas z dobrymi wieściami. Poprzedniego wieczoru opowiedziała naszą historię w knajpie w marinie i usłyszał ją człowiek, który zadeklarował, że mógłby zabrać nas z motocyklem na Kubę! Mówiąc to, wręczyła nam zmiętą karteczkę z numerem telefonu do Kiwiego. Nie wierzyliśmy wówczas w to co się nam właśnie przydarzyło.
Na umówione spotkanie z Kiwim stawiliśmy się o wskazanej godzinie. Po amerykańsku zapytaliśmy w barze o łódź i… niemalże od razu wskazano nam jacht, który zdecydowanie odbiegał od naszego wyobrażenia – miał zaledwie 12 m i nie nadawał się do transportu motocykla. Delikatnie mówiąc mieliśmy poważne obawy o powodzenie tej misji zwłaszcza, że właściciela trudno było zastać na łajbie! Nie tracąc czasu rozpytywaliśmy we wszystkich zacumowanych łodziach o rejs do Hawany. Wszędzie padało jedno hasło: rozmawiajcie z Kiwi’m. Gdy wreszcie udało się zastać kapitana, polecił aby następnego dnia rano podjechać motocyklem i obgadamy szczegóły. W końcu ustaliliśmy, że jeśli tylko utrzyma się pomyślny wiatr, płyniemy na Kubę za 5 dni. Na miejscu mamy być 2 tygodnie, w tym czasie Kapitan wróci na Key West i ponownie przypłynie po nas.
Niekończąca się biurokracja
Akcja pakowania motocykla „widlakiem” na pokład jachtu przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Zabezpieczenie Harleya przed działaniem morskiej wody było obowiązkowe w 15 godzinnym rejsie. Nie mieliśmy wcześniej żadnych doświadczeń w żeglowaniu, a tym bardziej na otwartym akwenie. Zachód słońca na pełnym morzu jest czymś absolutnie niesamowitym w przeciwieństwie do nocnej części rejsu, która dla nas żółtodziobów była dość nerwowa. Mimo sprzyjającej pogody, w nocy bardzo bujało, co jak się okazało jest normalne na zderzeniu prądów z zatoki i oceanu, ale nam to nie dawało spać.
Wpływając o świcie do Mariny Hemingwaya w Hawanie najpierw czekała nas odprawa celna połączona z wywiadem lekarskim oraz rutynowym przeszukaniem łodzi i motocykla. Wszystko przebiegało w przyjaznej atmosferze, do czasu gdy kapitan przedstawił swoją wizję naszej wizyty na Kubie. Okazało się, że kubańskie prawo nie dopuszcza opcji, w której łódź, do której przypisany jest motocykl, opuści wyspę bez pojazdu, nawet jeśli kilka dni później ma po niego wrócić. Nie pomogły prośby ani gwarancje depozytu – albo motocykl wraca na łodzi, którą przypłynął albo zostaje na Kubie. Kiwi stwierdził, że danej nam obietnicy nie zmieni i sam rozwiąże problem. To nie był koniec biurokratycznych niespodzianek… aby poruszać się na Kubie własnym pojazdem, trzeba uzyskać tymczasową rejestrację. Udało się ją uzyskać następnego dnia, po 4 godzinach odstanych w kolejce i to bez znajomości hiszpańskiego. Mieliśmy jedynie karteczkę, na której podobno było napisane co chcemy załatwić. Po ogarnięciu biurokracji, obraliśmy w końcu kierunek na Santiago de Cuba – południową stolicę wyspy oddaloną od Hawany o zaledwie albo aż 800 km! Za dwa dni zaczyna się tam zlot, na który pierwotnie mieliśmy dotrzeć, ale nie ma mowy o pokonaniu takiego dystansu w jeden dzień!
Jak wśród swoich
Wskoczyliśmy na autostradę (Autopista National no.1) odbiegającą nieco standardem od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wprawdzie są dwa pasy ruchu w każdym kierunku, ale pas awaryjny, a właściwie pobocze gruntowe, funkcjonuje jako pas dla zaprzęgów i pędzenia bydła. Barier energochłonnych, ekranów akustycznych, czy oświetlenia skrzyżowań nie uświadczysz, ba nawet oznakowanie kierunkowe jest ewenementem.
Od 1979 roku kiedy powstała autostrada, część węzłów drogowych wciąż nie została ukończona, a obiekty mostowe funkcjonują jedynie jako zadaszenie dla podróżnych czekających na okazję. Z drugiej strony ruch jest tak niewielki, że chyba nie ma sensu wydawać pieniędzy na doinwestowanie takiej autostrady.
Na pierwszym tankowaniu, wnet wokół motocykla zbiera się grupka zainteresowanych, podziwiających naszego leciwego Harleya – tutaj taki motocykl to nieczęsty widok. My z kolei obserwujemy miejscowych – Kubańczycy są ciekawscy, ale nie nachalni. Mimo iż w ich oczach pewnie wyglądamy dość egzotycznie, starają się skrócić ten dystans – bariera językowa wydaje się nie być przeszkodą. Tankujemy, jednocześnie starając się wytłumaczyć jaka pojemność, ile pali, ile waży (dziwne, tu nikt nie pyta o maksymalną prędkość). Jeśli chodzi o paliwo, do wyboru mamy 94, 90 i 83 oktany – bierzemy to ze środka. Zobaczymy, w stanach jeździliśmy na 87 i było ok. W drogę! Okazało się, że na kubańskim paliwie z wenezuelskiej ropy Harley jedzie całkiem żwawo – będzie dobrze!
Po drodze miejsca obowiązkowe: Zatoka świń – historyczne miejsce inwazji amerykanów, które zakończyło się klęską Yankesów, urokliwe Cinfuegos oraz, uwielbiane przez turystów zwiedzających północną część Kuby, Trynidad oraz Sancti Spiritus w którym przyszło nam zatrzymać się na nocleg. Tutaj trafiliśmy na wystawę zdjęć z przewiezienia prochów Fidela Castro (sam pogrzeb miał rodzinny charakter), który miał miejsce półtora roku wcześniej. Był to pewnie jeden z dłuższych konduktów pogrzebowych, jakie widział świat: raptem 800 km. Urnę przewieziono przez cały kraj: z Hawany, gdzie zmarł, w miejsce spoczynku, wybrane nieprzypadkowo czyli Santiago de Cuba – tam zrodziła się rewolucja. Ekspozycja ustawiona była na centralnym placu miasta i była pilnowana przez żołnierzy. Kolejnego dnia, na stacji benzynowej w Camaguey spotykamy motocyklistów – Alejandro z Hawany i jego pasażer Xavier z Ekwadoru, który trochę rozumie po angielsku, natomiast niewiele jest w stanie powiedzieć, ale na migi dajemy radę!. Chłopaki również jechali na zlot. Oczywiście dalej jedziemy już razem. Do Santiago de Cuba docieramy po zmroku, ostatnia godzina jazdy, kiedy zrobiło się już totalnie ciemno, była nadzwyczaj męcząca. Kiepska jakość dróg, połączona z brakiem oświetlenia ulicznego i prawdopodobieństwem spotkania wszystkiego na swojej drodze, mocno dały nam w kość. Wjeżdżamy wspólnie na Plac Rewolucji, gdzie właśnie gromadzili się uczestnicy zlotu. Przyjęto nas z otwartymi rękoma, jak swoich starych, dobrych przyjaciół. We wspólnej paradzie pojechaliśmy na imprezę! Czuliśmy się z nimi jak wśród swoich, mimo iż byliśmy tam totalną niespodzianką.
Harleyem w teren? Tak!
Santiago De Cuba to „południowa” stolica wyspy. Tu się czuje prawdziwą Kubę o czym zapewniano nas przy wyjeździe z Hawany! Mniejsze zagęszczenie turystów (przez dostępność) w stosunku do stolicy, hipnotyzująca muzyka, egzotyczny klimat, mieszanka narodowości i świetne jedzenie, było tym co zrobiło na nas piorunujące i niezapomniane wrażenie!
W niedzielę rano opuściliśmy SdC i udaliśmy się w kierunku, jak się później okazało najpiękniejszej kubańskiej trasy, wiodącej przez prowincję Guantanamo. Wyjeżdżając z miasta droga ciągnęła się na wschód w kierunku stolicy regionu, znanej chyba wszystkim ze zlokalizowanej tu amerykańskiej bazy wojskowej i więzienia o tej samej nazwie. Dla rządu kubańskiego to nadal delikatny i newralgiczny temat. Teren bazy otoczony jest strefą militarną, do której nie można się nawet zbliżyć bez specjalnej przepustki. Oczywiście wjazd do środka jest niemożliwy. Pozostało nam zadowolić się spojrzeniem przez zatokę. Dalej droga biegła wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego. Skręcając na północ przechodziła stopniowo w kręty, górski i malowniczy odcinek (uznawany za jeden z siedmiu cudów kubańskiej techniki) przez masyw Sierra del Purial, aż do położonego nad Atlantykiem, klimatycznego i odizolowanego ze względu na swoje położenie, miasteczka Baracoa. W tym miejscu zaczęła się historia Kuby. To tu po raz pierwszy zakotwiczył Kolumb docierając na wyspę – była pierwszą osadą, a przez pierwsze cztery lata nawet stolicą.
W Baracoa mieliśmy zadecydować czy wracamy, czy podejmujemy wyzwanie i dalej jedziemy odcinkiem terenowym przez 80 km, który ekipa zlotowa mocno nam odradzała. Oczywiście, że pojechaliśmy! Po pierwszych metrach było jasne, że na zalecanym ciśnieniu w oponach, pogubimy kufry. Szybki serwis trwał może 15 minut, w ciągu których z chęcią udzielenia pomocy zatrzymał się Pierre – kanadyjski inżynier pracujący na kontrakcie w kopalni niklu w Moa, do której zmierzaliśmy. Zaprosił nas jako swoich gości na nocleg do hotelu, w którym mieszkał. Droga nie była łatwa, jak się okazało praktycznie nie istniała po przejściu huraganu Mathew w 2016 roku. Był to po prostu utwardzony szlak z dziurami tak wielkimi i głębokimi, że motocykl mógłby się w nich cały „schować”. Po 3 godzinach dotarliśmy do Moi – najbrzydszego, totalnie przemysłowego i socjalistycznego kubańskiego miasta. Trudy drogi zrekompensował nam przemiły wieczór z Pierre’m przy rumie i cygarach.
Skromnie, ale prawdziwie
Następnego dnia ruszyliśmy przez Holugin i Las Tunas do Camaguey. Kolejny odcinek przebiegał przez Moron do Cayo Coco – wysepkę z najpiękniejszymi kubańskimi plażami, połączoną z główną wyspą usypaną 20 km groblą – taki prezent od wodza rewolucji dla obywateli. Nie mogliśmy się oprzeć temu lazurowi wody, pozwoliliśmy sobie na chwilę – 2 godziny wakacji w podróży .
Jednak celem tego dnia było miasto Santa Clara, w którym odwiedziliśmy przyjaciela Pierre’a – Jesus’a, kubańczyka z krwi i kości, muzyka, multiinstrumentalistę prowadzącego swój zespół występujący na międzynarodowych estradach, a także nauczyciela muzyki. Człowiek orkiestra zakochany w swoim kraju! U Jesus’a, także mieliśmy okazję przekonać się, jaki jest prawdziwy kubański dom. Casa Particulares (kwatery prywatne) fałszują rzeczywistość, gdyż muszą spełniać określone przez Państwo standardy, dając turyście poczucie kubańskiego dobrobytu. Tamtejsza rzeczywistość wygląda jednak inaczej – ludzie żyją bardzo skromnie. Wtedy uświadomiliśmy sobie, jak silna jest więź Kubańczyków z ojczyzną, pomimo trudów życia codziennego, z którymi przychodzi im się zmagać.
Świat kontrastów
Od tamtego dnia byliśmy w stałym kontakcie z naszym kapitanem, który zostawił swój jacht w Hawanie i wrócił na Key West samolotem. Data powrotu znowu uzależniona była od warunków pogodowych na morzu… wstępnie ustaliliśmy, że będzie to sobota, najpóźniej niedziela. Czekała nas ponownie procedura związana z obowiązkowym zwrotem tablicy rejestracyjnej, ale mogliśmy to załatwić w sobotę.
Mieliśmy więc czas by odwiedzić Pinar del Rio ze sławnym brutalistycznym muralem de prehistoria i przede wszystkim z plantacjami tytoniu i fabrykami najlepszych na świecie cygar. Na „grande finale” zostawiliśmy Hawanę. O stolicy Kuby wiele zostało powiedziane, jeszcze więcej zapewne pokazane fotografią i filmem. Jak wiele stolic, Hawana pełna jest wszelakich kontrastów, jest też niewątpliwie piękna i ujmująca swoim klimatem. Z drugiej strony niestety łuszcząca się i niedofinansowana, jak cały kraj. Dla nas trochę zbyt turystyczna – trudno poczuć się tu jak „odkrywca”. Nie powinno to zaskakiwać – w końcu to wizytówka Kuby
Awaria? No to zróbmy imprezę!
W sobotę z samego rana zdaliśmy tablice rejestracyjną – oczekiwano nas. Tym razem zaledwie po 2,5 h mogliśmy wjeżdżać na pokład Madre Maria. O 14:00 byliśmy gotowi do rejsu, ale niestety okazało się, że rozrusznik silnika jachtu odmówił posłuszeństwa. Akcja serwisowa i późniejsza imprezka w marinie były epilogiem dla bez mała dwóch tygodni na Kubie. Wypływaliśmy w niedzielę tym razem już bez niespodzianek. Po 12 godzinach i burzowej nocy na morzu byliśmy z powrotem w Stanach…
Plan zrealizowany w 100% choć do dziś nie dowierzamy że to się udało! Zapytacie czy warto było? Z całą pewnością tak! Magia Kuby bez cienia wątpliwości pozostanie w naszej pamięci na pewno bardzo długo i mimo, iż przez perturbacje polityczne ten kraj dzieli Stany Zjednoczone czy Europe w której żyjemy dobre 50 lat, jest w nim coś co przyciąga i kradnie serca.
Ciekawostki / przydatne info:
Waluta – na Kubie mamy 2 waluty CUP – peso kubańskie (waluta nacionale) i CUC – peso wymienialne (waluta convertible) 1CUC to mniej wiecej 1$, 1 CUC = 25 CUP. Wymiana amerykańskich dolarów obciążona jest 10% podatkiem, korzystniej wymienia się Euro.
Paliwo – benzyna 94 – 1,2 CUC; benzyna 90 – 1 CUC, benzyna 83 – 0,8 CUC
Warunki drogowe – jedna autostrada przebiegająca od Pinar del Rio do Hawany jako A4 (Autopista Este-Oste ) i druga: A1- Autopista Nacionale do Sancti Spiritus, oraz pomięcy Santiago de Cuba i Guantanamo. Sieć drogowa w pozostałej części to wyłącznie jednojezdniówki raczej kiepskiej jakości wymagające rzetelnego remontu. Prędkość na autostradzie została zmniejszona do 120 km/h odcinkowo do (100 km/h). Drogi jedno jezdniowe max 80. Bez względnie odradzamy jazdę nocą. Poza miastami jezdnie są nieoświetlone a biorąc pod uwagę ich jakość oraz duże prawdopodobieństwo spotkania wszystkiego jazda po zmroku jest zwyczajnie niebezpieczna.
Noclegi – korzystaliśmy jedynie z Casa Particulares (kwatery prywatne) ceny 25-30 CUC dla obcokrajowców oznaczone niebieską kotwicą, dla Kubańczyków – czerwoną. Kampingi w zasadzie nie istnieją – wjechaliśmy na jeden (na Cayo CoCo) na którym nie mogliśmy się zatrzymać jako obcokrajowcy
Mandaty – nie zapłaciliśmy ani razu
Kaski – obowiązkowe
Cygara – najlepsze na świecie! I te markowe za 10-15 $/szt, i te prawie markowe za 25-30$/pudełko i te „dla miejscowych” za 1$/25 szt. Wszystkie! Wytwarzane z najlepszego naturalnego (bez nawozów) tytoniu na świecie !
Mojito – po tej podróży to nasz ulubiony drink choć nigdzie nie smakuje tak jak na Kubie