Pomysł wyjazdu do Alicante nie zrodził się spontanicznie. Dobrze wiedziałam, że wrócę w miejsce, w którym byłam trzy lata temu. By odpocząć, złapać oddech i przede wszystkim „się sprawdzić”.
Na skróty:
Mniej więcej rok temu Hiszpania stała się moim celem. Jednak zdawałam sobie sprawę, że moje marzenie nie będzie proste do zrealizowania. Wtedy nawet nie miałam „Iksjoty”, ani gotówki na jej zakup, nie wspominając już o pieniądzach na wyjazd. Miałam za to Kawasaki ER5, około 6 tysięcy zrobionych kilometrów, sporo wywrotek na swoim koncie i krótkie nogi (chociaż je akurat mam do dzisiaj…). Oprócz tego miałam też marzenie, które skutecznie przysłaniało argumenty na „nie”. Wiedziałam, że najpóźniej na wiosnę muszę kupić „Iksjotę”, by się z nią oswoić przed wyjazdem.
Na przekór wszystkim „nie”
Nie wygrałam w Totka, na upragniony motocykl wzięłam pożyczkę, a na podróż odłożyłam. Wyznaczyłam sobie dość luźny termin wyjazdu – wrzesień – głównie z dwóch przyczyn: wysokie temperatury latem i fakt, że z „Iksjotą” znałyśmy się dopiero od maja.
Do momentu wyjazdu miałam ogromne wątpliwości. Chyba nikt, łącznie ze mną, nie wierzył w powodzenie planu. Słyszałam sugestie, że jadąc w pierwszą podróż, powinnam wybrać inne miejsce, znacznie bliższe, że „jak to? Kobieta?”, że „jak to? Sama?”, że to niebezpieczne, że nie umiem jeździć, że nie byłam w żadnym większym mieście jako kierowca… Setki głosów na „nie”. Jak by tego było mało, ja także tworzyłam w głowie negatywne scenariusze: krótkie nogi, brak asfaltu pod stopą i wywrotka murowana. Cofanie pod górkę, strome podjazdy, ciasne, ślepe zakręty i ja ciapa, bo za taką siebie uważałam. Ale postanowiłam, że nie odpuszczę.
Nie mogłam ich zawieść
Spakowałam kufer i 12 września ruszyłam w drogę, zapominając o zabraniu podstawowych rzeczy, takich jak olej, zestawy naprawcze do kół czy strój przeciwdeszczowy. Wzięłam za to szczotkę do czyszczenia łańcucha… Kobieca logika.
Tego dnia dotarłam w okolice Bolesławca, chociaż w planie miałam Drezno. Godzinę drogi przed granicą z Niemcami pojawiły się problemy. „Iksjota” zaprotestowała i przestała odpalać. W tamtym momencie na usta cisnęło mi się jedynie soczyste „noż kur…”. Powtarzałam to sobie setki razy w myślach i na głos. Po wkurzaniu się nastąpił etap błagalny: „No proszę Cię kochana, nie rób mi tego, nie teraz, odpal…” Nie podziałało. Okazało się, że padło sprzęgło jednokierunkowe. Byłam dwa dni w plecy.
Motor finalnie udało się naprawić w Lubinie, w G-Stop Motoclinic. Kontakt do Karoliny i Piotrka, pracujących tam, dostałam od Maćka poznanego na stacji paliw, na której „Iksjota” się na mnie pogniewała. Krótko mówiąc, Ci ludzie uratowali mi tyłek. Ogarnęli motocykl, a po części także i mnie. Bo nauczyli łatać opony, dali kilka wskazówek i uwierzyli, że dam radę. Nie mogłam ich zawieść, więc wsiadłam na motocykl i pojechałam.
Droga do „Carpe diem”
Pierwszy nocleg za polską granicą spędziłam w Niemczech niedaleko autostrady, której już po pierwszych 100 kilometrach miałam dość. Wciąż nie wierzyłam, że jadę, na dodatek sama. Trzeźwiałam, kiedy kolejne euro znikały z portfela podczas tankowania.
Niemcy potraktowałam tranzytowo. Po dotarciu do Francji, do hotelu w Guebwiller, padałam na pysk. Lecz siadłam przed mapą, żeby zastanowić się nad trasą na następny dzień. Plany tak się posypały, że cały wyjazd stał się jednym, wielkim spontanem. Zadzwoniłam do Marcina, który w tych okolicach był rok temu. Dał mi kilka wskazówek, lecz i tak czułam się, jak błądzące we mgle dziecko. Znacznie łatwiej logistycznie jest zaplanować wyprawę samolotową, niż motocyklową.
Kto mnie podniesie?
Rankiem ruszyłam w kierunku Grenoble i pięknego, jak słyszałam z opowieści, Parku Narodowego Vercors. Zatrzymałam się w Villard de Lans. Chwilę mi zajęło znalezienie zarezerwowanego noclegu. Gdybym jednak wiedziała, z jakimi emocjami będzie się wiązał podjazd tam, pewnie poszukałabym czegoś innego. Otóż do tego uroczego miejsca, bo faktycznie pensjonat „Carpe Diem” jest godny polecenia, prowadziła droga żwirowo-kamienista (wcale nie wyolbrzymiam).
Do off-roadu podchodzę jak pies do jeża. Jedną z boleśniejszych “gleb” zaliczyłam, wjeżdżając z impetem na żwir, przy – uwaga – wciskaniu przedniego hamulca! No ale cóż, wóz albo przewóz. Do „Carpe Diem” nie było innej drogi.
Szczęście w nieszczęściu, że zapadał już zmrok, więc te 300 metrów pokonałam trochę (i par excellence) w ciemno, mając z tyłu głowy…”a kto mnie podniesie?”. Na szczęście nikt podnosić nie musiał. Dojechałam, zaparkowałam i odetchnęłam z ulgą. To może wydawać się głupie, irracjonalne i trochę sprzeczne z tym, co napisałam, ale ja w zasadzie czekałam na takie momenty. Czekałam, bo chciałam udowodnić sobie, że dam radę. I dałam!
Rankiem było trochę gorzej, bo namęczyłam się, żeby wycofać i nie fiknąć orła na kamieniach. W takich chwilach zawsze zazdroszczę facetom, mającym nieco więcej siły niż ja. Ale i tak byłam z siebie dumna!
Park Vercors, od którego zaczęłam „zwiedzanie”, był pierwszym punktem widokowym w mojej podróży. Niestety, sielanka została bardzo boleśnie i szybko przerwana!
Będąc w tym przepięknym i malowniczym miejscu, rozkoszując się śpiewem ptaszków, dźwiękiem silnika spostrzegłam, że wykonanie selfika jako dowodu, że oto ja tutaj dotarłam, będzie chyba niemożliwe! Telefon nie chciał się ładować. Myślałam, że to kwestia kabla lub ładowarki. Szlag trafił mój spokój, moje podziwianie… Noż kur… znowu! Bateria „uciekała”, zupełnie jak mój entuzjazm.
O ile mogłabym jechać, kierując się mapą i znakami drogowymi, o tyle moja Mama nie zniosłaby, że nie daję znaku życia. Czekały mnie nadprogramowe wydatki! Okazało się, że ładowarka i kabel nie stanowią problemu. Telefon zaniosłam do serwisu, lecz czyszczenie gniazda nie pomogło! Szybkie przeliczenie kosztów i… ze sklepu wyszłam z nowym telefonem oraz grrrruuubo odchudzonym portfelem!
Byłam zła i zmęczona. To był pierwszy dzień, kiedy wszystkie siły mi opadły, nerwy puściły i najzwyczajniej w świecie się rozpłakałam. Siedziałam na ławce na francuskim zadupiu i ryczałam, może nie jak bóbr, tylko troszkę mniej, ale jednak! Przełożyłam kartę i zadzwoniłam do domu, wyjaśniając, co się stało. Chociaż Mama była przerażona całą moją wyprawą i pewnie najchętniej powiedziałaby mi, żebym wracała, to jedyne, co wtedy od niej usłyszałam, to słowa: „To tylko telefon. Jedź dalej, nie przejmuj się”. No i wiecie co? To faktycznie był tylko telefon! Ot, taka złośliwość rzeczy martwych.
Głupotą byłoby odpuścić
Musiałam spędzić we Francji, w Codolet, już trzecią noc. Będąc już w hostelu, znowu się uśmiechnęłam, bo kolejne, głupie przeciwności losu nie zniechęciły mnie do dalszej podróży. Wręcz przeciwnie! Skoro pokonałam problemy z motorem, telefonem i off-roadową przeprawę, to głupotą byłoby teraz odpuścić!
Zasypiając, miałam przed oczami trasę do Andory, którą jakiś czas temu przejechałam w Google Street View (polecam, fajne zajęcie, zwłaszcza na zimowe wieczory).
Kolejny dzień zaczęłam od poszukiwań oleju. Wiem, wiem, powinnam go była zabrać ze sobą! Ale trudno, czasu nie cofnę. Kiedy „Iksjota” uzupełniła płyny, mogłyśmy kontynuować wycieczkę!
Trasa z Francji do Andory była dla mnie jak sen, z którego nie chciałam się obudzić. Ależ tam było pięknie! Akurat tego dnia mój motocykl był jednym z nielicznych pojazdów na krętej drodze tuż przed malutką Andorą. Jechałam dość wolno, serpentyny, zakrętasy, w zasadzie cały czas uczyłam się je pokonywać i za każdym razem, przed każdym zakrętem, czułam jakby respekt.
Starsi i bardziej doświadczeni koledzy pewnie się teraz zaśmieją… Skupiałam się na jeździe, jakbym co najmniej stąpała po cienkiej linie nad przepaścią. Z jednej strony byłam zachwycona tym, co widziałam, z drugiej – gdzieś tam kłębiła się we mnie obawa, pomieszana z euforią i ciągłym niedowierzaniem. Emocjonalny chaos, lecz ekscytujący!
Dotarłam do granicy Francji z Andorą! Ja – karzełek i niedojda! Dotarłam! Z tego wszystkiego zapomniałam poprosić o pieczątkę w paszporcie, a przecież tak skrupulatnie chciałam je zbierać…
Melancholijna chwila dla mnie
Nocleg znalazłam w jednym z hoteli w centrum Pas de la Casa. Zapadał już zmrok. Zameldowałam się, zaniosłam rzeczy i stwierdziłam, że ruszę na małą przechadzkę po okolicy. Ku mojemu zaskoczeniu, miasteczko było jak wymarłe. Mnie zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, dzięki temu mogłam jeszcze bardziej rozkoszować się tym, co przeżywałam. Przecież właśnie spełniałam swoje marzenie! Choć byłam niesamowicie niepewna siebie i swoich umiejętności, miałam jedną, zasadniczą wado-zaletę: cholerny upór! To właśnie on pozwolił mi na gonitwę za marzeniem.
Z Andory wyruszyłam w kierunku upragnionej Hiszpanii. Muszę przyznać, że droga dała mi w kość. Wąskie i ślepe zakręty, kiepska nawierzchnia. Trasa w większości przebiegała przez las. Oj, namęczyłam się tutaj, manewrując energicznie biegami. Wtedy wiedziałam już, że nie dotrę do Alicante, wymarzonego celu. Czułam rozczarowanie. Choć przekroczyłam hiszpańską granicę, mój plan nie został zrealizowany w stu procentach.
Noc spędziłam tuż przy granicy z Francją, w Portbou. Rankiem poszłam poszukać morza, zajrzeć na plażę, zanurzyć w nim stopy, postać i pogapić się w zasadzie w nicość. Ot, taka melancholijna chwila tylko dla mnie.
Znacznie więcej, niż Paryż
Niespieszny powrót w stronę Polski prowadził mnie wzdłuż francuskiego wybrzeża. Podziwiałam widoki. Do pełni szczęścia brakowało mi wyłącznie mniejszego ruchu na drodze, ale jako że był weekend, nie mogłam liczyć na cuda…
Kolejnego dnia miałam w planach Kanion Verdon. Ileż się naczytałam i nasłuchałam o tym miejscu. I wiecie co? Te opowieści i relacje wcale nie były przesadzone. Kanion nie był przepełniony motocyklistami. W zasadzie w jego najciekawszej i najbardziej urokliwej części, w której zrobiłam najwięcej zdjęć, ruch był naprawdę niewielki. Monstrualnych rozmiarów wąwóz jednocześnie przerażał i fascynował. Kiedy usiadłam na jednym z kamieni, niemalże zamarłam w bezruchu na jakąś godzinę. To miejsce przekonało mnie, że Francja ma o wiele więcej do zaoferowania, niż romantyczny Paryż.
W drodze do Polski zdecydowałam, że odwiedzę jedno z włoskich jezior. Wybór padł na Gardę. Teraz, już po powrocie, wiem, że sporo mnie ominęło. Wprawdzie objechałam ją niemalże w całości, ale z braku wiedzy i rozeznania w terenie ominęłam piękne trasy w pobliżu.
Już nie zdjęcia, lecz wspomnienia
Z Włoch pojechałam prosto do Słowenii. Ten kraj, z górami w tle, kojarzyłam ze zdjęć zamieszczanych w grupach motocyklowych. Obiecałam sobie, że kiedyś do niej wrócę. Dwa lata wcześniej zobaczyłam zaledwie jej niewielki skrawek.
Moim pierwszym celem była Przełęcz Mangartska. Chociaż dotarłam tam zmarznięta, a temperatura na samej górze spadła niemalże do zera, to z całą pewnością nie żałuję żadnego kilometra tej trasy.
Mangart to jeden ze szczytów w Alpach Julijskich, wznoszący się na wysokość 2679 m n.p.m. Droga Mangartska jest najwyżej położną trasą w Słowenii. By dotrzeć pod Mangart, musimy zapłacić 5 euro. Ostatni odcinek, ze względu na obsypujące się kamienie, jest wyłączony z ruchu. Tzn. możemy go pokonać, ale na własną odpowiedzialność. Co też uczyniłam… Na łeb mi nic nie spadło, pod koła się nie posypało, gleby też nie było. Był za to uśmiech i szczęście, że udało mi się dotrzeć do miejsca, które do tej pory mogłam podziwiać na zdjęciach.
Oprócz Przełęczy pod Mangartem godna uwagi jest też droga 206, łącząca miasteczko Kranjska Gora z miejscowością Trenta. Tę trasę również udało mi się pokonać. Choć z uwagi na zmęczenie i przemarznięcie oraz kostkę, którą była wyłożona każda serpentyna, nieco się zirytowałam i nie byłam w stanie w pełni rozkoszować się widokami. To był ostatni przystanek na mojej trasie. Przez Austrię i Czechy wróciłam do Rzeszowa.
Moja wyprawa, moje marzenie
Jak ująć w słowach ten uczuciowy chaos, tę euforię, radość i strach? Jadąc, byłam pełna wątpliwości. Z wielu rzeczy nie zdawałam sobie sprawy… Awaria? Jaka awaria? A jednak się zdarzyła. Wymyślanie planu z dnia na dzień, brak nawigacji, zepsuty telefon, brak podstawowej wiedzy z zakresu wychodzenia z sytuacji awaryjnych (łatania opon nauczyli mnie Karolina i Piotrek w Lubinie), brak zapasowego oleju (szukałam go gdzieś we francuskich sklepach), brak umiejętności podnoszenia motocykla z gleby. Ogólnie mówiąc multum braków, o których uzupełnienie powinnam zatroszczyć się przed wyjazdem.
Czy wykazałam się lekkomyślnością? Być może część z Was tak stwierdzi i być może będzie mieć rację. Ale to była moja wyprawa i moje marzenie, moja walka z samą sobą, ze swoimi słabościami i lękami. Dla każdego z Was podróż motocyklowa będzie oznaczała co innego, każdy z Was będzie miał inny cel, jadąc na drugi koniec Polski, Europy czy świata. Dla mnie te wszystkie kilometry były nowym początkiem, powrotem do życia i szczęścia.
A sama Hiszpania stała się dla mnie jakby małym Everestem. Czy można się cieszyć z awarii motocykla? Przecież gdyby nie to, nie poznałabym Karoliny, Piotrka i Maćka. Z kolei gdyby nie oni, prawdopodobnie do Rzeszowa wróciłabym na lawecie. Na samą myśl o kolejnych wyjazdach aż rozsadza mnie od środka. Wiem, że to dopiero początek i że jeśli bardzo będę chciała, to dotrę nawet na koniec świata!