Podróż do Rzymu początkowo miała być samotną, motocyklową pielgrzymką Ostrego. Z czasem jednak zaraził chęcią wyjazdu większą grupę.
Skoro już podjęliśmy decyzję, że jedziemy w grupie, to czemu nie zobaczyć czegoś więcej? Do naszej podróży zaczęliśmy przygotowania już na początku roku. I tak ostatecznie powstała Ostra Jazda – docelowo do Rzymu, ale po drodze odwiedzająca aż osiem państw w dziesięć dni, w składzie sześć motocykli plus samochód z czteroosobową załogą.
Wystartowaliśmy 18 czerwca 2010 roku, spod siedziby Klubu Zryw FG Otwock. Punktem docelowym pierwszego dnia był Berlin. Zastanawialiśmy się, dlaczego wielkie maszyny na trasie ustępują miejsca motocyklistom, a to, jak się później okazało, Darek, nasze wsparcie samochodowe, poprzez CB radio torował nam trasę. Po przyjeździe do Berlina ruszyliśmy na podbój miasta. Zaczęliśmy od Reichstagu, którego mieliśmy tylko obejrzeć z zewnątrz, ale okazało się, że można wjechać całkiem bezpłatnie na kopułę widokową. Spędziliśmy tam prawie dwie godziny, podziwiając widoki, a jednocześnie dowiadując się o siedzibie niemieckiego parlamentu wiele ciekawostek. Lustra zasilające w światło salę posiedzeń zrobiły na nas niemałe wrażenie.
Następnie przeszliśmy się pod Bramę Brandenburską – ale bez muru nie robi już takiego wrażenia. Na koniec podjechaliśmy do wieży telewizyjnej zwanej Teleszparagą. I znów widok na cały Berlin, w dodatku połączony z zachodem słońca.
Punktem docelowym kolejnego dnia był Stuttgart i przejazd prawie 700 km. Około 14:30 dotarliśmy do Neckarsulm i muzeum NSU. Nawet nie spodziewaliśmy się, że dostarczy nam to tyle radości. Mnóstwo egzemplarzy tych najstarszych, łącznie z pierwszymi rowerami, aż po nowsze cudeńka. Trzeci dzień Ostrej Jazdy zaczęliśmy od muzeum Mercedesa, które robi wrażenie. Przepiękne modele – starsze i nowsze, szosowe i wyścigowe.
Przed południem wystartowaliśmy w drogę w kierunku Alp. Tego dnia zaliczyliśmy aż trzy państwa: Niemcy, Szwajcarię i Włochy oraz pokonaliśmy kolejnych 600 km. Po drodze na chwilę dorwał nas deszcz, no i jak to w górach, trochę spadła temperatura, ale niezawodna ekipa samochodowa w postaci Halinki i spółki, już na nas czekała na jednym z postojów z gorącą kawką, herbatą i jedzeniem.
Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą podróż na drugą stronę Alp. Około siedemnastej zobaczyliśmy zjazd na Col San Bernard – Przełęcz Świętego Bernarda. Główna droga zamieniła się w górską ścieżkę. I tu spotkaliśmy się z niespodziankami pogodowymi, a mianowicie nagle z 23 stopni temperatura spadła do -3! Droga zaczęła być śliska, a wkoło nas pojawiły się dwumetrowe zaspy śniegu. W niektórych miejscach widoczność nie przekraczała kilku metrów. Widoki, gdy już przejechaliśmy przez szczyt przełęczy na wysokości 2500 m, zapierały dech w piersiach. Na przemian ośnieżone szczyty, z tymi niższymi otulonymi zielenią, przebijające się w szczelinach słońce i do tego kręte serpentyny.
Po tych niezapomnianych przeżyciach i widokach dotarliśmy do miejsca noclegu w Aoście, w miejscu wypadów narciarskich i przepięknych widoków na Alpy.
Rankiem, pomimo fantastycznego zakwaterowania, musieliśmy pożegnać się z Alpami i ruszyć w najdłuższą zaplanowaną podróż – około 800 km do Rzymu. Nie poszliśmy jednak na łatwiznę, pierwszą część trasy pokonaliśmy serpentynami prowadzącymi nad morzem, aby zobaczyć, jak żyją małe nadmorskie miasteczka, w tym również Portofino. W ten sposób dotarliśmy do Pizy, gdzie zobaczyliśmy Krzywą Wieżę, oraz katedrę Duomo. Pospacerowaliśmy też po całym Campo dei Miracoli (Polu Cudów). Robi wrażenie, wszystko wykonane z biało- czarnego marmuru. Po powrocie do motocykli wyruszyliśmy w dalszą podróż do Rzymu, gdzie szczęśliwie dotarliśmy około godziny 22. Tym razem na miejsce naszego zakwaterowania wybraliśmy Klasztor Sióstr Urszulanek, bardzo fajnie położony dom pielgrzyma z sympatycznymi i bardzo pomocnymi siostrzyczkami.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Placu Św. Piotra oraz Watykanu – obowiązkowo odwiedziliśmy grób naszego papieża. To niesamowite przeżycie, każdemu z nas zakręciła się łezka w oku. Później udaliśmy się na zwiedzanie kolejnych bazylik: Santa Maria Maggiore, Św. Jana na Lateranie wraz ze Świętymi Schodami i Św. Pawła za Murami. Każda z tych bazylik zachwyca ogromem i detalami.
Szósty dzień zaplanowany został na pieszą wędrówkę po zabytkach Rzymu. Tu niezastąpiona była Monika, która nie dość, że pokazała nam naprawdę ogromną część Wiecznego Miasta (m.in. Koloseum, Forum Romanum, Kapitol, Pomnik Vittorio Emanuele II, Plac Wenecki, Fontannę Di Trevi, Schody Hiszpańske, Panteon, Piazza Navona i wiele innych ciekawych rzeczy), to jeszcze przy każdym zabytku przekazywała nam dużą ilość wiadomości. Pełni wiedzy wróciliśmy na ostatni nocleg w Rzymie.
Siostrzyczki każdego wieczoru wyprawiały dla nas ucztę dla podniebienia. Dawno nie byliśmy tak pełni. Z radością wpisaliśmy się do księgi gości. Siódmego dnia rano pożegnaliśmy się z siostrami oraz Rzymem i udaliśmy się w podróż do Rimini, gdzie dotarliśmy około południa. Po ulokowaniu się w hotelu całą ekipą udaliśmy się nad morze i zażyliśmy kąpieli.
Późnym popołudniem udaliśmy się na zwiedzanie i małe zakupy do San Marino. Dzień ósmy to przejazd do Austrii w okolicach Afritz z międzylądowaniem w Wenecji. Po podróży tramwajem wodnym i ponownie rewelacyjnym oprowadzeniu po zakątkach Wenecji przez Monikę wróciliśmy do motocykli. Cóż, Wenecja to miasto bardzo oryginalne, zaskakujące, ale też i mocno przereklamowane, a także pełne turystów. Nie zazdrościmy ludziom, którzy tu mieszkają. Za to na pewno trzeba tu wpaść na jakieś pół dnia. Wenecja to nasz ostatni postój we Włoszech. Przed nami podróż powrotna.Trochę żal nam było żegnać się ze słońcem, językiem włoskim i lekkim podejściem do życia.
Nocleg w Afritz po austriackiej stronie Alp również dostarczył nam cudownych przeżyć. Okazało się, że hotel położony jest na szczycie góry, a dojazd naszpikowany był niezliczonymi serpentynami. I znów cudowne widoki. Dziewiątego dnia, w drodze do Polski zanim dotarliśmy na autostrady, Ostry poprowadził nas przez zakręty z niezłymi widokami. Około godziny 19 dotarliśmy do schroniska KOSS w Górkach Wielkich, gdzie zrobiliśmy sobie uroczystą kolację i mogliśmy wszyscy wspólnie podziękować Ostremu i Monice za tak niezapomniany i świetnie zorganizowany we wszystkich szczegółach wyjazd. Ostatniego dnia udaliśmy się w najkrótszą trasę do domu, zakończoną obiadkiem u niezastąpionej Halinki.
Podsumowując: jazda była ostra, szybka i dająca wiele satysfakcji oraz wrażeń. Mamy nadzieję, że był to wyjazd rozpoczynający dalsze przygody i czekamy na Ostrą Jazdę II.
Tekst i zdjęcia Rondel i Monia
ZOBACZ TAKŻE:
Maroko – kraj kontrastów
Na południe Europy – Sardynia
Motocykle – ogłoszenia
Najnowsze relacje z motocyklowych podróży czytaj w Świecie Motocykli