Białoruś to nasz sąsiad, bliski nam kulturowo, geograficznie i historycznie, a właściwie mało znany. Dlatego po prostu musieliśmy tam pojechać i odświeżyć naszą pamięć o nim.
Na skróty:
Starsza i nowsza historia
Zaczęło się jak zwykle, od ambitnych planów i zaproszenia dużej grupy na kolejną majówkę w siodle. Grupa miała być duża, ale w miarę upływu czasu topniała jak śniegi po zimie i w końcu zostaliśmy z Andrzejem we dwóch.
Postanowiliśmy zahaczyć jeszcze o Ukrainę i dopiero z Kijowa obrać właściwy cel. Przejazd przez Ukrainę to temat niejednej, już publikowanej relacji, więc ograniczę się do potwierdzenia bliżej znanych faktów. Zasadniczo ukraińskie drogi są fatalne. Na ok. 300 km przed Kijowem dojazd staje się szeroki i ma dobrą nawierzchnię, ale za to na kierowców czyha milicja. Rozluźnieni być może dobrym stanem drogi daliśmy się złapać na najstarszy numer tamtejszej służby drogowej GAI, polegający na mało wyraźnym sygnale do zatrzymania się w punkcie kontroli. Przy następnym czekali już na nas i „negocjacje” zaczęły się od 15 dni więzienia. To, że planowo pojechaliśmy dalej, wiadomo jak się stało. Piszę o tej przygodzie ku przestrodze, aby uważać na takie zachowania i na częste kontrole prędkości.
Na granicy Białorusi, na początek sympatyczni skądinąd pogranicznicy i celnicy zafundowali nam ponad dwugodzinny pokaz, jak ignorować petenta. Pomogli przy wypełnianiu ważnych papierków – to fakt, ale choć byliśmy pierwsi i jedyni na granicy, po chwili przepuszczaliśmy Rosjan, Ukraińców oraz miejscowych. Za to wymieniliśmy walutę – za 100 euro staliśmy się milionerami.
Ambitny plan zakładał dotarcie tego dnia do Mohylewa oraz odwiedzenie kilku punktów na trasie, ale z uwagi na opóźnienie zatrzymaliśmy się jedynie w Żyliczu, gdzie znajduje się jeden z najładniejszych, klasycystycznych pałaców na Białorusi. Obecnie jest remontowany, ale można dostrzec kunszt architekta i wyobrażać sobie, jak wyglądał w czasach świetności.
W owych czasach w otaczającym pałac parku na pewno nie było szpetnego pomnika upamiętniającego II wojnę światową. To niesamowite, ile w tym kraju jest podobnych pomników, zadbanych i otoczonych opieką. Bardzo często, nie wiedzieć czemu, są umieszczane w pobliżu zabytków z odleglejszej historii.
Białoruskie drogi na wschodzie mają trochę słabszą nawierzchnię niż w zachodniej części, sporo jest też budów, ale sposób ich prowadzenia jest typowy, jak za najlepszych czasów komunizmu: „my tu drogę robimy, więc ty, jak chcesz, to jedź, ale budowniczowie mają pierwszeństwo i nie dbają o to, aby bezpiecznie podróżować obok budowy”.
Mortadela, czyli polityka
Już pierwszego dnia trafia się nam jedna z typowych zmór jazdy po Białorusi – odcinek Bobrujsk-Mohylew. To ponad 70 km prostej przez lasy i pola, z kilkoma wioskami po drodze, czyli pełna monotonia.
Mohylew to jedno z większych miast Białorusi, z ciekawymi zabytkami sakralnymi. My jednak za cel dnia następnego obraliśmy sobie małą wioskę – Lenino i znajdujące się tam muzeum. W sumie to też jakiś ślad polskiej obecności na tych ziemiach. Muzeum prawie nikt nie odwiedza. Tylko nieliczni wiedzą, że sama bitwa z militarnego punktu widzenia nie była wcale potrzebna, a zdecydowała o niej polityka.
Polityką mieliśmy się nie zajmować, ale niestety na każdym kroku widać jej skutki. Prawie połowa powierzchni Białorusi to obszary rolnicze, ponad 2000 skolektywizowanych gospodarstw rolniczych, czyli kołchozów, liczne hodowle bydła i trzody, a nam nie udało się zjeść lepszej wędliny niż mortadela.
Owszem, w hotelowych restauracjach obiady nie odstawały zbytnio od naszych oczekiwań, ale śniadania to wszechobecny, postsowiecki styl.
Odrębnym tematem jest ogólnie uboga oferta gastronomiczna. Popularne „Kafie” serwują dania dalekie od naszych przyzwyczajeń. Jako że Andrzej musiał się regularnie posilać, podjęliśmy w „Kafie” próbę zjedzenia pierożków. W efekcie ustaliliśmy, że będziemy robić kanapki z serem, no i niestety spadła nam regularność posiłków.
Z racji znacznie mniejszego zaludnienia niż w Polsce, ruch na drogach można porównać do tego, jaki u nas jest w niedzielę na wschodzie w porze obiadowej. Staraliśmy się unikać dróg szybkiego ruchu i korzystać z lokalnych. Można na nich utrzymywać równą prędkość, nawierzchnie są dobre, a większość miast ma obwodnice. Dopuszczalna prędkość w mieście to 60 km/h, więc średnia jest niezła. Specjalnie piszę „drogi szybkiego ruchu”, a nie autostrady, jak wynikałoby z oznaczeń na mapie, bo są to z reguły drogi podobne do naszej „gierkówki” z początku jej działalności. Prędkość maksymalna to 120 km/h, ale często trafiają się ograniczenia do 70-80 km/h z powodu przejść dla pieszych czy kolizyjnych skrzyżowań. Przeważnie brak barier ochronnych.
Na takich drogach nie ma co też liczyć na częste tankowanie. Należy je planować już kiedy ze zbiornika ubędzie 60% jego pojemności. Za to przy dystrybutorze spotka nas miła niespodzianka, bo ceny za litr mieszczą się w granicach 3 zł. Standard płacenia – jak wszędzie na Wschodzie: najpierw do kasy, potem tankujemy. Oficjalnie można płacić w czterech walutach (miejscowymi rublami, rublami rosyjskimi, dolarami i euro). Reszta może być wydana w walucie, w której się płaciło, o ile jest w kasie. Z kartą płatniczą nam się nie udało.
Mińsk, Zaosie, Nowogródek
W Mińsku ruch jest znacznie większy, niż na prowincji. Jest trochę motocykli i są „gruzawiki”.
Liczyliśmy, że uda się nam zobaczyć pochód pierwszomajowy jak za dawnych lat, ale nic z tego – była jedynie skromna, kilkusetosobowa manifestacja.
Sam Mińsk robi nie najgorsze wrażenie, choć dominuje zabudowa typu warszawski MDM, a na obrzeżach bloki. Jest czysto, są miejsca do spacerów, rekreacji, nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Tylko na twarzach ludzi nie widać szczególnej radości i spontaniczności. Trochę jakby przyduszone to społeczeństwo.
Ze stolicy pojechaliśmy zobaczyć miejsca bardziej związane z Polską – zamki w Mirze i Nieświeżu. Oba należały do Radziwiłłów. Obecnie są odbudowane i stanowią żelazny punkt wycieczkowy Białorusi.
Dla nas bardzo ciekawe było spotkanie z polskim misjonarzem, księdzem Maciejem Szmytowskim, proboszczem parafii w Iszkołdzi, gdzie znajduje się najstarszy na Białorusi kościół rzymskokatolicki. Prawdziwe ślady polskości, dramatyczne dzieje obrony wiary na tych terenach (w 1919 roku proboszcza z Iszkołdzi aresztowała wkraczająca Armia Czerwona. Został rozstrzelany na zamku w Mirze – red.), ale i niełatwa, obecna sytuacja – o tym wszystkim usłyszeliśmy podczas krótkiego spotkania.
Temat można pogłębić dzięki stronie internetowej: www.chrystusowiec.by.
Aby odwiedzić sąsiednią Połoneczkę, kierujemy się na skrót wiodący „grawiejką”, czyli naszą szutrówką, przez kompletne już odludzia. Tutaj, w stanie ruiny, znajduje się kolejna rezydencja Radziwiłłów. Niedawno ich potomkowie ufundowali nową dzwonnicę z trzema dzwonami dla miejscowego, bardzo urokliwego kościółka.
Po kilkudziesięciu kilometrach bardzo bocznymi, ale dobrymi drogami docieramy do Zaosia, miejsca urodzin Adama Mickiewicza. Chciałem napisać „naszego wieszcza”, ale według oficjalnych, lokalnych informacji był to „białoruski poeta piszący po polsku o Litwie” (?!). Miejsce urodzenia poety to rodzaj muzeum-skansenu, całkowicie wybudowanego na potrzeby turystyczne. Jeśli wierzyć pani przewodnik, autentyczna jest lipa na łące, pod którą mógł przesiadywać mały Adam.
Zmierzając dalej śladami Mickiewicza, tego samego dnia docieramy jeszcze nad jezioro Świteź i do Nowogródka, gdzie stoi kolejny dworek – muzeum wieszcza. A w tutejszym parku – jakżeby inaczej – strzelisty pomnik żołnierski.
Nocleg w hotelu w Baranowiczach to jak podróż w czasie. W pokoju 140-litrowa lodówka („minibar”?) i łazienka jak z filmów Bareii: sedes, z którego korzystanie wymagało ekwilibrystyki, prysznic z ceratową zasłonką i umywalka ze zbyt krótką wylewką. Z drugiej strony w Baranowiczach zjedliśmy najlepszą kolację w czasie całej podróży – kurczaka zapiekanego z ziemniakami, serem i pieczarkami. Choć na wysoką ocenę tego dania mogła mieć wpływ bliskość do Polski – jedynie 200 km do granicy, a może to, że postanowiliśmy skrócić nasz wyjazd o dzień i czuliśmy się już bardzo blisko wytęsknionych domów?
Zorganizowanie wyjazdu na Białoruś nie jest najłatwiejsze, ale przy odrobinie dobrej woli można pokonać przeszkody. Specyfika tego kraju przynosi ciekawe doznania. Może niektórym przypomnieć, jak było jeszcze niedawno u nas lub pokazać kawał historii.
Wrażenia z jazdy motocyklem – bardzo dobre. Dużo przestrzeni, przyrody, sympatyczni ludzie. Nam ta podróż skojarzyła się z podobnymi, jakie w latach 60. – 70. odbywali do Polski obywatele RFN, wspominając dzieje swoich rodów w Prusach czy na Śląsku. Coś w tym jest, że historia lubi takie ciekawostki. Jedną z nich jest historia jednego z parafian księdza Macieja. Choć nie opuszczał rodzinnych stron, żyje już w trzecim państwie. Urodził się w Polsce, potem dostał paszport ZSRR, a teraz ma dokumenty białoruskie. Wszystko bez wychodzenia z domu.
Tekst: Krzysztof Tkaczyk | Zdjęcia: Andrzej Bączkowski i autor
Publikacja Świat Motocykli 8/2013.