fbpx

Złe dobrego poczatki

Złe dobrego poczatki

Durmitor

W dniu, w którym wystartowaliśmy, szybko wróciliśmy, bo kask który Michalina pożyczyła od wujka okazał się za mały. Po powrocie zaopatrzyliśmy się w nowy, piękny biały kask (ja dostałem breloczek!) i następnego dnia zaczęliśmy jeszcze raz.

Pierwszą noc, pod granicą Polsko – Słowacką spędziliśmy w agroturystyce.Drugą – na Węgrzech w polu słoneczników. Z resztą, tam chyba gdziekolwiek się nie ruszysz są te … słoneczniki i nic poza tym.

Cały kolejny dzień pędziliśmy na dojeździe do Sebes, czyli początku naszego pierwszego, głównego punktu na trasie – Transalpiny.

Motocyklem do Grecji

Transalpina

Z jednej strony dobrze, z drugiej niestety nie. Transalpina jest w 98% wyasfaltowana. Towarzystwo mnóstwa turystów i wlokących się Dacii nie jest przyjemne. Z drugiej strony, myślałem sobie, że off-road na takich stromych zakrętach mógłby się skończyć glebą. jechaliśmy zatem dalej. Wieczorem ponownie przyszło nam spać na dziko pod granicą z Bułgarią. Tej nocy doszliśmy do konsensusu – spanie bez żywej duszy wokół ma wspaniały klimat, ale my potrzebujemy ludzi. To nie tak, że nudzimy się w swoim towarzystwie, ale chcieliśmy kogoś poznać, zawrzeć jakieś nowe znajomości.

No i proszę. Następnego dnia, czekając na prom (Bechet – Orjahowo) podjechała do nas para na Hayabusie. Zakochani Rumuni – Alex i Diana. On od pięciu lat mieszka w Szwecji, a ona ma się do niego niedługo przeprowadzać z Bukaresztu.

Plaża

Okazało się, że robią trasę ze Szwecji nad morze Trackie i generalnie jadą w podobnym kierunku co my. Z tym, że oni chcieli tam dojechać właśnie tego dnia.Hayabusą 800 km to nie problem, ale Trampkiem? Raczej nie polecam…

Mimo tego dogadaliśmy się, puściliśmy ich przodem i okazało się, że jadą niewiele ponad 100 km/h. Tym cudownym tempem przejechaliśmy całą Bułgarię i dojechaliśmy na znaleziony przez nich wcześniej kemping.

Trochę nas ten dzień wykończył, ale widoki mieliśmy piękne. No i tabliczki „Greece” dawały nam kopa i nadzieję na to, że już coraz bliżej.

Nie mogło być jednak do końca kolorowo. 300 metrów przed kempingiem zatkał mi się kranik i motocykl zgasł. Trochę się wkurzyliśmy. Nie ma jednak tego złego. Na miejscu byliśmy o północy. Na plaży przy rozgwieżdżonym niebie wypiliśmy najsmaczniejsze piwo na świecie i w końcu poszliśmy spać. Rano zobaczyliśmy piękne błękitne niebo, jeszcze bardziej błękitne morze i super piaszczystą plażę, na której można było rozwalić się na leżaku. najlepsze było to, że w tym bajkowym miejscu było niesamowicie mało ludzi!

Alex i Diana stwierdzili, że dla nich morze jest za płytkie i jadą na wyspę. Pożegnaliśmy się i zaczęliśmy nasz leniwy dzień. Zabrzmi to dość typowo, bo piliśmy zimne piwo, leżeliśmy na plaży i kąpaliśmy się w morzu. Ależ jakie to było przyjemne po tych kilku dniach siedzenia na dwóch kółkach.

Po regenerującym dniu ruszyliśmy na podbój Salonik. Pierwszy widok – brudne pofabryczne hale i stare kominy. Dopiero po wjechaniu do centrum zaczęliśmy się przekonywać. Wyglądało to trochę jak z filmu „Kac Vegas w Bankoku”, gdzie w każdej uliczce jest jakaś knajpa, sklep, na ulicach stragany i mnóstwo ludzi.

Wieczorem wyszliśmy się zabawić i nie zawiedliśmy się. Trafiliśmy do knajpy na dachu jakiegoś budynku. Od razu zachwyciliśmy się widokiem, muzyką, obsługą i zupełnie inną atmosferą niż w Polsce. Taką niewulgarną. Chociaż było trochę „porobionych” ludzi (np. my).

Poznaliśmy też dwie greczynki, z którymi na środku ulicy gadaliśmy ponad godzinę o stereotypach, różnicach w kulturze, miejscach, które warto zobaczyć.

Następnego dnia pojechaliśmy prosto nad jezioro Ochrydzkie. Przez Macedonię i miejscowość Ohrid, objeżdżając całe jezioro dotarliśmy na kemping (już w Albanii) nad samym jeziorem. Niestety, złapała nas burza i temperatura spadła na tyle, że odpuściliśmy sobie jednak kąpiel.

W Albanii trąbiłem na wszytko

Jedno z Greckich miast

Pojechaliśmy w końcu do Tirany. Ja tam już byłem, więc wiedziałem czego się spodziewać.

W ścisłym centrum zrobiliśmy kilka kółek szukając jedzenia. Niestety, kartą płacić nie można, a bankomaty (o dziwo) nie działały!

Głodni, wkurzeni i otrąbieni przez wszystkich (to akurat fajne, sam zacząłem trąbić na wszystko) pojechaliśmy na północ Albanii. Zrobiliśmy błąd. Ściemniało się, a my nie mieliśmy w perspektywie żadnego noclegu. Dojechaliśmy nad morze Adriatyckie

tylko po to, żeby zaraz stamtąd uciec. Kontrast do Grecji był ogromny. Plaże pełne ludzi, na dodatek strasznie zaśmiecone. Radzimy. Jeśli chcecie jechać nad morze do Albanii, to tylko na południu!

W końcu udało nam się znaleźć kemping. Nie wiem co to było za miejsce, ale przez albańskie wioski trafiliśmy tam po prostu po znakach. Po całym dniu głodowania i umierania z gorąca, rozstawiliśmy namiot i zjedliśmy (za grosze) największą obiado-kolację na całym wyjeździe! Chyba tylko po to ludzie przyjeżdżają na ten kemping, bo w okolicy nic ciekawego nie widzieliśmy.

Kolejny dzień zapowiadał następny ważny punkt na trasie – zatokę Kotorską! Wspaniały kontrast wody i niesamowicie wysokich gór. Kolejne miejsce, którego nie da się opisać słowami, zdjęciami czy nawet filmem.

Drurmitor

Tego samego dnia dojechaliśmy do miasta Niksic, gdzie spaliśmy, żeby kolejnego przejechać przez pasmo górskie Durmitor.

„Matkoboskajejkułałaleczad!” Mieliśmy ochotę co chwila zatrzymywać się i robić zdjęcia, bo za każdym kolejnym zakrętem czaił się jeszcze lepszy widok.

Pod koniec złapała nas ogromna ulewa. Właściwie deszcz trzymał się nas już do końca podróży. Tuż za granicą z Bośnią i Hercegowiną znaleźliśmy kwaterę nad jeziorem Pivnym (co za błękit!). Wysuszyliśmy się i następne dwa dni w deszczu, słońcu, na wietrze, no jednak głównie w deszczu, jechaliśmy już w stronę Polski.

Po drodze sprawdziliśmy stan konta i zrobiło nam się bardzo smutno. Dlatego spod granicy Węgiersko – Chorwackiej do Krakowa przejechaliśmy w jeden dzień.

O północy byliśmy już u znajomych Michaliny. Śmierdzieliśmy, to pewne. Zostaliśmy na dwa dni. Odpoczęliśmy, poszliśmy na Live Festival i zobaczyliśmy kilka ulubionych zespołów. W ten sposób zwieńczyliśmy podróż.

Bez planu w nieznane

Szczęśliwi na Live Festival

Cała wyprawa trwała 15 dni. Przejechaliśmy 4513 km. Gdybyśmy mogli zostać dłużej, to z pewnością Grecja byłaby najodpowiedniejszym miejscem. Tak pozytywnych ludzi dawno nie spotkaliśmy. Tak piękne i nieoblegane przez turystów miejsca też są rzadkością. Wiemy, że widzieliśmy tylko czubek góry lodowej.

Całej wyprawie brakowało trochę planu i zaznajomienia z miejscami, w której jedziemy. Jednak to spowodowało, że odkryliśmy dla nas nowe i nieznane rejony.

KOMENTARZE