Plan trasy był bardzo bogaty: zwiedzanie estońskich wysp, wjechanie w głąb Finlandii… Ale, jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało plany.
Na skróty:
Pomysł na motocyklową wyprawę do Finlandii zrodził się głównie z namów znajomych na wspólny wyjazd. Gdy usłyszeli, jaki kierunek został obrany, kipieli entuzjazmem.
Pierwsze trudności…
Przygotowania objęły nie tylko szukanie sponsorów i informacji, lecz może nawet przede wszystkim organizację wiz do Rosji. I zaraz pojawił się pierwszy problem: na wjazd do Rosji tranzytem i to jeszcze motocyklami nie mamy żadnych szans. Zdecydowaliśmy się na wizę turystyczną i udało się.
Nie do końca, bo w ostatniej chwili z ekspedycji musiał wycofać się Siwy. Na jego miejsce wskoczył Piotrek – Sobol. Znów papierkowe formalności, lecz w końcu mieliśmy komplet: Krzyś – Balon na BMW R 1200, Mariusz – Maniek na KTM 990 Adventure, Krzysiek (czyli autor) na Transalpie, Sobol na Varadero i Aga, która jak się później okazało, świetnie jeździ na swoim Suzuki GSR i była duszą towarzystwa.
Pech dopadł i mnie. W przeddzień wyjazdu, przy kontroli dokręcenia śrub urwałem jedną. Horror, szukanie mechanika, błaganie o natychmiastową pomoc… Z odsieczą przyszedł mi pan Marian z Oławy, za co należą mu się wielkie podziękowania. Natomiast na duży minus zasłużył serwis Hondy z Wrocławia, który – wykorzystując sytuację – potroił stawkę.
I pierwszy sukces
W końcu nasza motocyklowa wyprawa ruszyła. Przez Gniew, gdzie w pięknym zamku odbywał się turniej rycerski (w sierpniu), z noclegiem na kempingu nad rzeką Nogat, dalej przez Malbork do polsko-rosyjskiej granicy. Droga, pokonywana już w deszczu, minęła bardzo szybko. Tego samego nie można powiedzieć o rosyjskiej kontroli granicznej. Pogranicznicy, nie wiedzieć czemu, mieli bardzo powolne ruchy. Nam i tak udało się szybko odprawić, bo po wypełnieniu kilku dokumentów i 60 minutach opuściliśmy granicę, a to według niektórych sukces.
Po przekroczeniu granicy, na pierwszej stacji benzynowej, na której nasi rodacy wjeżdżają na specjalne klocki pod koła, by zatankować o 10 litrów więcej paliwa o połowę tańszego niż u nas, ciągle w deszczu, spotykamy harleyowca – Aleksieja. Prawdziwy twardziel w goglach i dżinsach. Pokazał nam, gdzie szukać noclegu.
W mieście Kanta
Kaliningrad przywitał nas potężną ulewą. Sprzęty musieliśmy zostawić na polu namiotowym, pod okiem nowo poznanych turystów z Niemiec, którzy przyjechali do miasta swojego wielkiego rodaka, Immanuela Kanta.
Miasto zwiedzaliśmy nocą. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że palić wolno wszędzie, nawet w restauracjach. Niestety, kelnerzy w lokalu, do którego weszliśmy, musieli słyszeć coś o niemieckim filozofie, który żył tu w XVIII wieku, ale znajomość tej postaci potraktowali dosłownie: kantowali na reszcie – nawet kilkukrotne upominanie się o jej wydanie nie pomagało, a wręcz wywoływało agresję. Na domiar złego, ktoś okradł Agnieszkę z całej jej kasy na wyjazd.
Na trasie przez obwód kaliningradzki jeszcze raz mogliśmy się przekonać, że Rosja to drogi kraj. Bo choć kupione po drodze szaszłyki były wielkie i dobre, ich cena była proporcjonalna do wielkości.
Podczas noclegu „na dziko” w rezerwacie przyrody też przypłaciliśmy… kontaktem z komarami-mutantami. Atakowały niemiłosiernie. Jeden z nich uciął Balona w szyję i kiepsko to wyglądało.
Dobrze zapamiętamy tylko widok ruchomych wydm wpisanych w 2000 roku, jak cała mierzeja Kurońska, na listę UNESCO, piękne widoki z morzem po jednej i Zalewem Kurońskim po drugiej stronie. Czasem mierzeja miała tylko 80 metrów. Ponowne przekraczanie granicy, tym razem z Litwą, znów zabrało sporo czasu. W końcu udało się ruszyć do Kłajpedy.
Łat nie brak…
Szybko dotarliśmy do Łotwy, gdzie walutą jest łat i gdzie przekonaliśmy się, co znaczy powiedzenie, że „pieniądz leży na ulicy”. Na drodze nasza motocyklowa wyprawa natknęła się bowiem na miliony łat… Nie dało się przyspieszyć.
Wieczór w wietrznej, nadmorskiej Lipawie spędziliśmy z rodakami z Wrocławia, którzy kamperami wracali z Estonii. Deszcz, który nas zaskoczył następnego dnia, był tak intensywny, że uniemożliwił całkowicie jazdę.
Postanawiamy przeprawić się promem na estońską wyspę Sarema. W tym celu obraliśmy kurs na miejscowość Kolka, z której według mapy odpływają promy. Dołożyliśmy kilkaset kilometrów w nadziei, że skrócimy naszą późniejszą drogę do Estonii, a przy okazji zwiedzimy wyspę. Niestety, na miejscu okazało się, że z racji zbyt małej liczby chętnych połączenie zlikwidowano dwa lata temu. Trzeba zawrócić i dalej jechać lądem. Szkoda. Jedyny zysk – po drodze, z pokładu „meleksa” obejrzeliśmy Rygę.
A chleba nie ma
Wjazd do Estonii od razu przyniósł pozytywne spostrzeżenia: stan dróg wręcz wzorcowy, wysoka kultura kierowców, uprzejmość na drodze i wszechobecna czystość (pozazdrościć). Tylko język – mieszanka fińskiego i czegoś jeszcze – nie do wymówienia. Pierwszy przystanek – w Parnawie.
Nocleg znaleźliśmy z wielkim trudem. Z niemałym zaskoczeniem przekonaliśmy się, że niemiecki jest mało przydatny. Trafiliśmy na kemping dla motocyklistów. Za mały, ale świetnie urządzony i czysty domek w fińskim stylu, z pachnącą pościelą i śniadaniem w cenie zapłaciliśmy 20 euro.
W knajpie na kempingu, przy muzyce na żywo bawiło się kilka narodów: Niemcy, Finowie, Estończycy i Polacy. Impreza miała wprawdzie charakter częściowo zamkniętej – dla lekarzy, ale nie przeszkodziło to nam się wprosić i bawić razem. Nocą Finowie, którzy jeszcze nie mieli dosyć, zrobili imprezę na dworze: śpiewy, krzyki i jazdy Harleyami przeróżnych konstrukcji, od Ultra Glide do własnej inwencji twórczej.
Tallin objechaliśmy odkrytym autobusem.
Na prom do Helsinek wjechaliśmy jako pierwsi. Charakterystyczny widok to Finowie targający do siebie na wózkach ogromne ilości alkoholu, minimum po kilka skrzynek. Port jest nastawiony na sprzedaż towarów luksusowych. Pełno tu specjalnych sklepów. Tylko znalezienie chleba graniczy z cudem.
W punkcie zwrotnym
Po niemal trzech godzinach żeglugi, już nocą, prawie jako ostatni zjechaliśmy z promu. Błądząc po drodze (awaria nawigacji), w końcu znaleźliśmy pole, na którym mogliśmy rozbić namioty. Uwaga, minimum 4 metry od sąsiadów (taki wymóg)! Podczas całodziennego zwiedzania Helsinek, punktu zwrotnego naszej wyprawy, Mańka spotkała niemiła przygoda – ukradziono mu aparat fotograficzny. Szkoda głównie fotek.
Stąd już tylko droga do kraju. O północy dotarliśmy znów do Tallina, gdzie zakwaterowaliśmy się w hostelu za 17 euro (gorąco polecam).
Warto wspomnieć inne miejsca na powrotnym szlaku naszej motocyklowej wyprawy. Np. na Łotwie zatrzymaliśmy się w okolicy Grimuldy, poleconej nam przez tubylców: przepiękna okolica, nazywana w regionie Łotewską Szwajcarią. Nocleg w zabytkowych czworakach, po dawnym szpitalu psychiatrycznym z 1837 roku. W pobliskim barze uraczyliśmy się pyszną kolacją, a następnego dnia śniadanie przygotowała nam właścicielka tego przybytku. Obowiązkowa jajecznica – palce lizać. Na Litwie, 100 kilometrów od Kowna, odwiedziliśmy Górę Krzyży koło Szawli. Jest tam obecnie około 200 tysięcy krzyży. Ich liczba w pewnym okresie wynosiła nawet milion, ale znaczna część została zniszczona przez władze radzieckie. Zjeżdżają tu pielgrzymki z całej Europy. My również zostawiamy ślad po sobie.
Z wizytą u Witolda
Po drodze do Polski zatrzymaliśmy się jeszcze na zamku w Trokach, dawnej siedzibie Księcia Witolda. Zamek umiejscowiony jest na wyspie i prowadzi do niego tylko jeden most. Przy zamku nachalni handlarze oferują regionalne potrawy, ale nie zawsze podawane w apetyczny sposób i tylko co odważniejsi dają się skusić. Litewską kuchnią nie można jednak pogardzić. Koniecznie muszę wspomnieć o litewskich cepelinach, podawanych z gęstą, fantastyczną śmietaną i skwarkami, pysznej zupie soljance, maśle, serach czy chlebie litewskim. Warto popróbować.
Po 13 dniach motocyklowej wyprawy i przejechaniu 3500 km, mimo że w Finlandii udało się zobaczyć tylko stolicę, stwierdzam że była to eskapada przez duże „E”. Udała się także dzięki Modece. Przekazana nam odzież okazała się strzałem w dziesiątkę, niezależnie od warunków pogodowych.
Tekst i zdjęcia Krzysztof Kasprzak
Publikacja w numerze 10/2012 Świata Motocykli.