fbpx

Lato w styczniu Pewnego grudniowego poranka zapakowaliśmy nasze BMW F 650 na przyczepkę i wyruszyliśmy do Hamburga. Tam wsiedliśmy na statek do stolicy Urugwaju – Montevideo. Miesiąc spędzony na morzu był niezapomnianym przeżyciem i okazją do wyciszenia się. Kiedy po drugiej stronie Atlantyku, w upalny styczniowy dzień (bo to przecież była półkula południowa!) wyjechaliśmy ze […]

Lato w styczniu

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Pewnego grudniowego poranka zapakowaliśmy nasze BMW F 650 na przyczepkę i wyruszyliśmy do Hamburga. Tam wsiedliśmy na statek do stolicy Urugwaju – Montevideo. Miesiąc spędzony na morzu był niezapomnianym przeżyciem i okazją do wyciszenia się. Kiedy po drugiej stronie Atlantyku, w upalny styczniowy dzień (bo to przecież była półkula południowa!) wyjechaliśmy ze statku, wyczekiwaliśmy już nowych wrażeń. Naszym celem było miasto położone najbardziej na południe na świecie – Ushuaia.

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Wieloryby i pingwiny

Po drodze zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc, między innymi kolonię pingwinów w Punta Tombo czy park skamieniałych drzew. W Puerto San Julián zwiedziliśmy szybko nabrzeże i okolicę. W sezonie można tu obejrzeć wieloryby i pingwiny. W tej części Argentyny cały czas musieliśmy pamiętać o małym zasięgu naszych motocykli, gdyż Patagonia jest ogromnym pustkowiem. Przy każdym tankowaniu uzupełnialiśmy też trzy kanistry. Bez nich daleko byśmy nie ujechali.

Mimo że to było lato, temperatura w Patagonii nas nie rozpieszczała. Podróżowaliśmy we wszystkich warstwach ubrań motocyklowych. Rano przy śniadaniu spotkaliśmy dwóch Hiszpanów, także na BMW. Wymieniliśmy się cennymi informacjami. Jechali z Ushuai do Santiago de Chile. Na swoją podróż mieli „tylko” 5 tygodni. W takich momentach uświadamialiśmy sobie, jak fajnie było móc nie liczyć się tak bardzo z czasem!

Do ostatniego kilometra

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Drogę do Ushuai „zaatakowaliśmy” po dwóch dniach pobytu w Rio Grande, już na Ziemi Ognistej. Pogoda popsuła się. Na kaskach pojawiły się krople, a w powietrzu gęstniała mgła. Mijaliśmy nienaturalnie powykręcane drzewa. Gałęzie przywoływały swoim kształtem obrazy z filmów grozy. Powoli zjechaliśmy w dół. Niebo przejaśniło się i ujrzeliśmy zielone góry, ośnieżone szczyty i słońce. To była nagroda za dni spędzone w siodle.

Wjechaliśmy do parku narodowego Tierra del Fuego i osiągnęliśmy najbardziej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy. Za miastem skończył się asfalt. Kilkunastokilometrowy odcinek doprowadził nas do bramy parku narodowego, a potem na ostatni, 3079. kilometr drogi numer 3. Z niewielkimi przerwami jechaliśmy nią od Buenos Aires.

Park słynie z niezwykle silnych wiatrów. Sprawiają one, że tutejsza roślinność jest skarłowaciała. Zaparkowaliśmy pod tablicą informującą, iż jesteśmy na „końcu świata”.

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Jak dobrze mieć kanistry

Po kilku dniach rozpoczęliśmy podróż na północ. Do Porvenir, małej miejscowości nad Cieśniną Magellana w chilijskiej części wyspy, dojechaliśmy malowniczą szutrową drogą. Do malutkiego portu kilka kilometrów za miastem dotarliśmy cali w kurzu i piasku. Jedyny prom w tym dniu odpływał za dwie godziny. Temperatura dosyć mocno spadła, ale byliśmy w końcu na Ziemi Ognistej… Przez kilka kolejnych dni zwiedzaliśmy park narodowy Torres del Paine z imponującymi jeziorami lodowcowymi.

Przez malutką placówkę w Cerro Castillo na granicy chilijsko-argentyńskiej ponownie wjechaliśmy do Argentyny. Cała odprawa trwała chwilę, a pozwolenie wjazdu dla motocykli wypisano nam odręcznie. Jeszcze przed podróżą zastanawialiśmy się, czy nie będzie nam potrzebny carnet de passage. Okazało się, że nie jest konieczny, choć PZM podaje inną informację. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów szutrem i byliśmy na słynnej „ruta 40”.

Ciągnie się ona aż do samej granicy z Boliwią na północy, około 5000 km. W Tapi Aike, gdzie miało być paliwo, zastaliśmy dystrybutory zamknięte na kłódki. Całe szczęście, że zabraliśmy nasze dodatkowe bańki. Tego szczęścia nie miał spotkany szwedzki motocyklista na nowiutkim KTM-ie, jednak jego większy zbiornik pozwalał mu dojechać do kolejnej stacji. Przynajmniej tak twierdził.

Na północ, gdzie cieplej

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Podczas kolejnych kilku tygodni podróży przez argentyńską Patagonię przeszliśmy twardą szkołę jazdy na motocyklach. A była to nasza pierwsza taka wyprawa jednośladami. Na dodatek piękniejsza połowa drużyny robiła prawo jazdy specjalnie na ten wyjazd. Mimo braku doświadczenia świetnie dawała sobie radę w trudnym terenie i z mocno obciążonym bagażami motocyklem.

Choć nasze maszyny jeszcze w Polsce zostały gruntownie przygotowane, miewały swoje humory. Oznaczało to drobne awarie układu zapłonowego czy brudzące się filtry paliwa. Czasem konieczna była mała naprawa po upadku. Z większością tych sytuacji dawaliśmy sobie radę sami, choć niekiedy przydawała się pomoc lokalnych mechaników.

Po zmaganiach z nasilającym się wiatrem dojechaliśmy do El Calafate. Na campingu rozbiliśmy namiot, a w nocy, gdy temperatura wynosiła tylko kilka stopni powyżej zera, testowaliśmy nasze śpiwory. Dały radę.

W parku narodowym Los Glaciares obejrzeliśmy lodowiec Perito Moreno. Jego czoło, wysokie na około 60 metrów i szerokie na ponad 5 kilometrów, jest bardzo postrzępione. Co jakiś czas słyszeliśmy huk i grzmot pękających bloków lodu, które spadały do szmaragdowej wody.

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Nasi tu… są!

Dalsza droga prowadziła poprzez ogromne i prawie płaskie pustkowia. Na dystansie około 250 kilometrów nie zobaczyliśmy żadnej, chociażby pojedynczej budowli. Tak dotarliśmy do El Chaltén.

Miejscowość jest malutka: parę uliczek, a na każdej hotel, hostel lub hosteria. Znaleźliśmy camping i rozbiliśmy namiot. Słońce grzało coraz mocniej. Każdego dnia, kiedy przemieszczaliśmy się na północ, było coraz cieplej.

Warunki jazdy w ciągu kilku kolejnych dni okazały się dla naszych umiejętności i motocykli trudną próbą. W porywistym wietrze musieliśmy pokonać setki kilometrów patagońskich szutrów. W końcu dotarliśmy do pięknie położonego kanionu, w którym znajduje się Cueva de las Manos – Jaskinia Rąk. Nazywanie tego miejsca jaskinią jest nieco przesadzone. To raczej duże zagłębienie w skale, gdzie około 10 tysięcy lat temu koczowali ludzie zamieszkujący tę okolicę. Ściany zostały ozdobione odbiciami ich dłoni (są ich setki, dużych i małych) oraz rysunkami zwierząt.

W San Martin de los Andes odwiedziliśmy cukiernię… „Mamusia”. Przygotowywane w niej pyszne wyroby z czekolady i serdeczna rozmowa z jej właścicielem, polskim emigrantem, pozostaną na zawsze w naszej pamięci.

Setny dzień podróży spędziliśmy w Mendozie. To rejon słynący z produkcji oliwy i win. Jakości tych ostatnich nie omieszkaliśmy sprawdzić w kilku winnicach. Na campingu poznaliśmy parę motocyklistów z Kanady na Suzuki DR 350. Wyjeżdżając, obraliśmy ponownie kierunek na Chile. Minęliśmy najwyższy szczyt obu Ameryk – Aconcaguę – oraz Puente del Inca, a następnie imponującymi serpentynami zjechaliśmy w stronę wybrzeża Pacyfiku.

W mieście duchów

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Trochę z powodów finansowych, trochę z uwagi na to, że sezon się kończył i było raczej chłodno, Chile potraktowaliśmy nieco tranzytowo. Oczywiście odwiedziliśmy stolicę – Santiago – i nadmorskie miejscowości (Vina del Mar, Valparaiso, La Serena). Te piękne miasta trwale zapisały się w naszej pamięci.

Przez kilkanaście dni jechaliśmy głównie Panamericaną na północ. Gdzieniegdzie mijaliśmy łachy piachu, pozałamywane wiatrem i tworzące piaszczyste grzbiety. Zapuszczaliśmy się na pustynię Atacama, czyli jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi. Przed Antofagastą zatrzymaliśmy się obok ogromnej rzeźby w kształcie dłoni – Mano del Desierto.

Pedro de Valdivia to jedno z ciekawszych miejsc na naszej trasie. W naprawdę sporym mieście byliśmy zupełnie sami. Mieszkańcy opuścili je ponad 20 lat temu, gdy zamknięto pobliską kopalnię saletry. Budynki, w większości parterowe (oprócz kościoła, szpitala i kilku innych), pokrywa kilkucentymetrowa warstwa piasku oraz saletry. Powybijane szyby w oknach, skrzypiące drzwi i hulający wiatr nasilały atmosferę grozy. Obok drzwi wejściowych do niektórych domów, pokryte warstwą pyłu, stały jeszcze stoły, butelki, buty czy zardzewiałe wiadra. Dałbym głowę, że widziałem wieko trumny.

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Trzęsienie ziemi

Ostatnim miejscem w Chile, w którym się zatrzymaliśmy na dłużej, było typowo turystyczne San Pedro de Atacama: same hostele i knajpki. Ale nie można go pominąć, gdyż jest bazą wypadową na Salar de Atacama. To ogromne solnisko leżące na wysokości około 2400 m n.p.m, które pozwala nieźle poharcować z perspektywą i złudzeniami wzrokowymi.

Wieczorem doświadczyliśmy trzęsienia ziemi! Kiedy dotarło do nas, co się dzieje, wyskoczyliśmy z łóżka na równe nogi. Naciągnęliśmy spodnie i w tym momencie zgasł prąd w całym mieście. Wybiegliśmy z pokoju. Na parkingu stał już właściciel ze swoja żoną i dzieckiem. W tym małym hotelu poza nami nikogo nie było.

Właściciel był bardzo zdenerwowany. Powiedział, że wstrząsy wcale nie zdarzają się często. Na szczęście już się nie powtórzyły. Rano w wiadomościach zobaczyliśmy skutki tego zjawiska w Iquique: my czuliśmy tylko jego echo, a tam – potężne zniszczenia i ewakuacja ludzi. Gdybyśmy nie zmienili planów i jechali do Peru wzdłuż wybrzeża, kto wie, co by się działo. Na całym chilijskim wybrzeżu ogłoszono ostrzeżenie przed tsunami.

Tam działa się Misja

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Postanowiliśmy nieco zmienić nasze plany. Podjęliśmy decyzję, że wracamy nad Atlantyk, do Villa Gessell, gdzie byliśmy na początku wyprawy, do przyjaciół którzy, zaprosili nas na Wielkanoc. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Salinas Grandes, Kordobę, Rosario i wiele ciekawych miejsc.

Po kilkutygodniowej przerwie w podróży, żegnani przez naszych przyjaciół, ruszaliśmy z Villa Gessell. Jechaliśmy do Buenos Aires, gdzie zrobiliśmy trzydniowy postój u znajomych motocyklistów z klubu Tigres de la Ruta. Naszym następnym celem były oddalone o prawie 1500 km wodospady Iguazu. Zarezerwowaliśmy sobie na nie więcej czasu. Jednego dnia oglądaliśmy je ze strony argentyńskiej, drugiego z brazylijskiej. Obie trzeba „zaliczyć”, bo Iguazu to jeden z cudów świata!

Stamtąd pojechaliśmy do miejscowości Wanda, w której można spotkać wiele rodzin potomków polskich emigrantów. Ta część podróży obfitowała w polskie akcenty. Koło Apóstoles odwiedziliśmy fabrykę yerba mate i muzeum Juana Szychowskiego. To polski emigrant, który na początku ubiegłego wieku zbudował funkcjonujące do dziś przedsiębiorstwo.

Do Paragwaju jechaliśmy z pewnymi obawami. Wszyscy ostrzegali nas przed tym, jak tam jest niebezpiecznie. Na granicy staliśmy w długiej kolejce, ale potem cała procedura poszła w miarę sprawnie. Minęliśmy przygraniczne Encarnación, a około 60 kilometrów dalej leży Trynidad i kilka innych ruin misji jezuickich na tym terenie. Bardzo chcieliśmy je zobaczyć. Najstarsza to San Ignacio Guazu – pierwsza misja założona w tym rejonie, w 1609 roku, niejako centrum zarządzania tzw. redukcjami (czyli osadami misyjnymi). Czym były i jak skończyła się ich historia, można zobaczyć w filmie „Misja” Rolanda Joffé.

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Motocykli nie oddamy

Nasza podróż powoli się kończyła. Jeszcze na początku wyprawy mieliśmy plan, by sprzedać motocykle gdzieś w Ameryce Południowej, lecz ostatecznie zdecydowaliśmy się na powrót z nimi do domu. Trochę się do nich przyzwyczailiśmy, więc ponownie wypłynęliśmy razem z motocyklami w ponadtrzytygodniowy rejs do Europy.

To była fantastyczna, ośmiomiesięczna wyprawa, podczas której zebraliśmy wiele wspaniałych wrażeń, spotkaliśmy przyjacielskich i pomocnych ludzi, zobaczyliśmy cuda natury. Na własnej skórze odczuliśmy patagońskie wiatry i wiemy, co to znaczy podróżować motocyklem na koniec świata.

Pełną relację dzień po dniu możecie znaleźć na stronie www.ludziepodrozuja.pl.

Najbardziej przydatne i nieprzydatne rzeczy w podrózy motocyklowej

Motocyklem do Ziemi Ognistej

Najbardziej przydatna rzecz:

– kuchenka turystyczna (na benzynę) i „tempomat” na manetkę gazu

Najmniej przydatne rzeczy:

– ochraniacze przeciwdeszczowe na buty (tylko raz jeździliśmy w deszczu)

– najbardziej żałowaliśmy, że nie wzięliśmy zapasowego regulatora napięcia, choć myśleliśmy o tym.

Jak tam jeżdżą

W Argentynie normą jest łamanie przepisów i nieużywanie kierunkowskazów. Znajomi motocykliści przestrzegali nas przed jazdą w nocy, więc jej unikaliśmy.

W Chile kultura jazdy jest trochę lepsza, lepsze są: stan dróg, infrastruktura (toalety i stacje benzynowe, na których jest paliwo, o co trudno w Patagonii)

W Urugwaju trzeba zwrócić uwagę na sygnalizację świetlną. Sygnalizatory są za skrzyżowaniem. Można się do tego przyzwyczaić, ale pierwsze wrażenie jest dziwne.

Poza skupiskami kilku wielkich miast, na drogach, zwłaszcza w Patagonii, można przez wiele godzin nie spotkać innego pojazdu. Doskwiera bardzo silny wiatr.

KOMENTARZE