Po siedmiu latach życia w Australii udało mi się ziścić moje marzenie i wyruszyć w samotną podróż dookoła tego kontynentu.
Na skróty:
Jak festyniara
Decyzja zapadła dość spontanicznie: jak tylko dostałam w pracy pozwolenie na zmianę lokalizacji, klamka zapadła. Miałam cztery miesiące na przygotowanie się do wyprawy i zmianę motocykla. Bez sponsorów, z okrojonym budżetem, zaciągnęłam pożyczkę na mój wymarzony motocykl – BMW F800GS. Do pakietu dorzuciłam wszelkie, niezbędne akcesoria i nową odzież (męską, bo damska kolekcja BMW jeszcze nie dotarła). Przyznam, że po kilkunastu latach jazdy na używanych „japońcach” czułam się jak totalna „festyniara”: wszystko nowe, lśniące no i… BMW! Ale co tam, raz się żyje!
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
Co więcej, pomyślałam, że warto byłoby połączyć przyjemne z pożytecznym i obrócić wyprawę w akcję charytatywną. Wybór padł na Shepherd Centre – centrum wspierające dzieci głuche i głuchonieme. Dzięki środkom uzyskanym od osób wspierających moją wyprawę, ja będę mogła wesprzeć dzieci. Dorzucę swój „grosik” do szansy na to, by mogły wyrwać się ze świata ciszy.
Trasę planowałam już dużo wcześniej (w marzeniach). Przez ostatnie lata zbierałam dobre rady i wskazówki od lokalnych motocyklistów. Postanowiłam obrać kierunek przeciwny do wskazówek zegara – ponoć wiatry są bardziej sprzyjające. Ze względu na pracę i finanse, całą wyprawę podzieliłam na dwa etapy: Sydney – Port Hedland (ze wchodu na zachód przez północ – 9500 km). Tam zatrzymam się na 6 miesięcy w celach zarobkowych. Potem droga powrotna do Sydney przez południe Australii (8500 km).
Połowę podróży już mam za sobą. W ciągu czterech tygodni udało mi się bezpiecznie przebyć zaplanowaną trasę. Przemierzyłam tropiki Wielkiej Rafy Koralowej, prawdziwy, bezludny „outback” – Terytorium Północne – do Zachodniej Australii. To była najbardziej niesamowita podróż mojego życia!
Gdy nadszedł dzień wyjazdu, objuczona jak wielbłąd, ale szczęśliwa, z uśmiechem od ucha do ucha, wprost nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że oto spełniają się moje marzenia. Wyruszyłam z Sydney! Trasę przez New South Wales (NSW – Nową Południową Walię) zaplanowałam tak, by prowadziła krętymi drogami w głąb lądu ze świadomością, że wkrótce „winkle” się skończą i pozostanie tylko highway, czyli „autostrada” (czytaj: prosta, wąska droga jednopasmowa, asfaltowa bądź szutrowa).
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
Pierwszą noc spędziłam na bezpłatnym campingu w buszu przy małej mieścinie Uralla. Z rana znalazłam się w słynnej wiosce hipisowskiej Nimbin. Kolorowy świat lat 70., miejsce, w którym czas się zatrzymał. Ludzie żyją, jak lubią, nic nie muszą, mają małe pragnienia. Ostatnim przystankiem w NSW był Blues & Roots Festival w Byron Bay. Termin wyprawy zaplanowałam pod kątem tego festiwalu. Jakże mogłabym przegapić występy takich gwiazd, jak Robert Plant, Robert Cray czy Taj Mahal! Taka okazja nieczęsto się zdarza!
Po przekroczeniu granicy z Queensland udało mi się znaleźć kilka darmowych miejsc, gdzie mogłam rozbić namiot, czasami w buszu, czasami na parkingu przy autostradzie (całkiem normalna rzecz w Australii). Aż w końcu dojechałam do urokliwego, portowego miasteczka Townsville, gdzie pozwoliłam sobie na odrobinę „luksusu”: zatrzymałam się w prywatnym pokoju hostelowym za 45 dolarów (prawdziwa okazja).
Tropikalny zakątek
Z Townsville złapałam prom na Magnetic Island – wyspę otoczoną turkusową wodą i rafami koralowymi. Wyspa jest znana z luksusowych, pięciogwiazdkowych hoteli, ale jak się okazuje, pobyt tutaj wcale nie musi być kosztowny. Za dwie noce na campingu, tuż przy samej plaży, zapłaciłam 25 dolarów! Naprawdę było warto. Cudowne dwa dni wylegiwania się na plaży i przejażdżki motocyklem po wyspie.
Po zregenerowaniu sił kontynuowałam jazdę na północ, wzdłuż wybrzeża Wielkiej Rafy Koralowej. Niestety, trafiłam na pogodę, która nie sprzyjała nurkowaniu ani wygrzewaniu się na słońcu – ciągle lało. Mimo to nie poddałam się i dzielnie objechałam region Atherton i Przylądek Tribulation, robiąc w ulewie zdjęcia wodospadów. Bezsprzecznie ten tropikalny zakątek to najbardziej magiczna część North Queensland, pełna jezior, wąwozów, ukrytych, naturalnych basenów.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
W Cairns czekały na mnie zamówione jeszcze w Sydney opony. Mogłam w końcu wyruszyć na zachód przez Savannah Way (droga wiodąca ze wschodniego wybrzeża na zachodnie). W moim australijskim życiu nie spotkałam jeszcze na drodze tylu wolno żyjących zwierząt, a były wśród nich kangury, strusie emu, psy dingo i dzikie konie – wszystkie przemykały tuż przed moim motocyklem w strugach deszczu.
Przekroczenie granicy Queensland z Terytorium Północnym było momentem, na który czekałam od dawna. Dotarłam tu, gdzie zaczyna się prawdziwy „outback”, „środek niczego”, pustkowie, czerwona ziemia i wysokie temperatury. Samotna podróż po tym odludziu to najlepsza przygoda mojego życia.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
Większość dróg w Terytorium Północnym jest prosta jak napięty drut telegraficzny. Można po nich „legalnie” mknąć 130 km/h. A że praktycznie nie ma radarów, człowieka aż kusi, by wycisnąć ze sprzętu, ile dała fabryka. Ograniczyłam się jednak do komfortowych 140 km/h, obserwując cały czas pobocza, z których wyskakują nagle kangury.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
W okolicach Darwin znajdują się absolutnie magiczne parki narodowe (Nitmiluk, Litchfield, Kakadu), pełne naturalnych basenów termicznych, jaskiń, wodospadów i krokodyli (!). Znalazłam tam ukojenie po wyczerpującej podróży w 40-stopniowym upale.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
W samym Darwin na moje nieszczęście musiałam zrobić serwis w lokalnym warsztacie. Było to zdecydowanie jedno z najgorszych doświadczeń podczas wyprawy. Po ośmiu godzinach oczekiwania, paru nieprzyjemnych dyskusjach z menedżmentem (sprawdzanie luzu zaworów jest zbędne po 10 000 km), telefonach do BMW Australia, udało mi się udowodnić niekompetencję mechaników i koszt obsługi utargować z 1200 do 600 dolarów!
Niezapomniane widoki
Planując podróż, zakładałam, że nocować będę pod namiotem, tam gdzie mi się spodoba. Na tzw. odludziu – jednak z czysto higienicznych powodów nie mogłam pozwolić sobie na taką spontaniczność. Po 600 km dziennie, w 40-stopniowym upale i wysokiej wilgotności powietrza, prysznic był spełnieniem wszelkich marzeń. Praktycznie każda stacja benzynowa (oddalone są od siebie o ok. 300 km) to tzw. Roadhouse – z zakwaterowaniem na różną kieszeń. Korzystałam z najtańszej opcji, czyli campingu.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
W małej mieścinie Timber Creek rozbiłam namiot 20 m od rzeki; jak się później okazało… pełnej krokodyli! Na szczęście obudziłam się w jednym kawałku.
Granica z Australią Zachodnią powitała mnie niesamowitym, malowniczym krajobrazem. Pierwszym noclegiem w nowym stanie był camping nad wielkim jeziorem Argyle, w którym żyje 30 tysięcy krokodyli. Pływanie w nim nie jest wskazane, jednak na polu namiotowym jest basen z niezapomnianym widokiem na jezioro.
Fot. KInga Tanajewska
Fot. KInga Tanajewska
Kolejnego dnia, mimo dość szybkiej i sprawnej jazdy, nie zdołałam przejechać więcej, niż 500 km. Upał był tak potworny, że choć wypiłam trzy litry wody, byłam kompletnie odwodniona. Pierwszy napotkany drogowskaz „camping” zawiódł mnie na farmę bydła. Na owym „polu namiotowym” (czytaj: bezludny step z toaletą) postanowiłam przespać się na… stole pod zadaszeniem. Żadne węże nie mogły mnie tam do sięgnąć. I mimo chmary komarów, która mnie atakowała, nie żałowałam. Tej jednej nocy, po raz pierwszy w życiu, widziałam gwiazdy na niebie aż po horyzont. Niesamowite, niezapomniane przeżycie!
Fot. KInga Tanajewska
Fot. KInga Tanajewska
Pierwszym miasteczkiem, które mnie przywitało na wschodnim wybrzeżu, było Broome. Po tysiącach kilometrów przemierzonych w kłębach czerwonego pyłu miło było znów zobaczyć piaszczystą plażę. Dodatkową atrakcją turystyczną była jazda na wielbłądzie przy zachodzącym słońcu nad Oceanem Indyjskim. Zapadły mi w pamięć tamtejsze widoki, choć, jak się można domyślić, sama jazda na wielbłądzie do wygodnych nie należy.
W ostatnim dniu mojej eskapady, po genialnej nocy na 80 Mile Beach, 150 km od celu pierwszej części podróży, na szutrowej drodze… zaliczyłam „glebę”. Na szczęście motocykli i ja wyszliśmy z tego wypadku bez szwanku. Na dodatek udało mi się samej podnieść mojego GS-a, z czego jestem niesamowicie dumna. Był to mój pierwszy raz, ale wiem, że pewnie nie ostatni!
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
Po 30 dniach podróży, przejechaniu 9500 km dotarłam do Port Hedland. Przez najbliższe 6 miesięcy będę pracować w tym rejonie, a następnie ruszę w dalszą podróż na południe i wschód Australii. Planuję zakończenie wyprawy w Sydney, robiąc koło wokół kontynentu.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska
W momencie zakończenia pierwszego etapu mojej wyprawy już odczułam wielki smutek i tęsknotę za tym, co przeminęło. Jazda przez bezludną północną część Australii, gdzie jedyną oznaką cywilizacji są stacje benzynowe oddalone o 300 km od siebie, była niesamowitym przeżyciem i wielką szkołą „harcerskiego” życia. Pomimo że większość czasu przebywałam w swoim własnym towarzystwie, ani przez chwilę nie czułam się samotna. Jeśli chodzi o jazdę, trzeba mieć się na baczności przy mijaniu i wyprzedzaniu pociągów drogowych; przy dużej prędkości siła pędu może poważne zachwiać równowagę. Wielkim niebezpieczeństwem, które trudno jest przewidzieć, są rozgrzane opony pociągów drogowych, które rozpryskują się w drobny mak. No i, oczywiście, trzeba pamiętać o dziko żyjących zwierzętach, które przebywając w swoim naturalnym środowisku, nie zwracają uwagi na takich podróżników jak ja. Spotkanie motocyklisty z takim zwierzęciem na drodze może być niebezpieczne dla obu gatunków.
Z niecierpliwością czekam na moment, kiedy będę mogła znowu wsiąść na moją „beemkę” i ruszyć w dalszą podróż. Jestem przekonana, że znów pełną niespodzianek, niezapomnianych chwil i przygód. Wierzę, że czeka mnie tam wielka przygoda, wspaniali ludzie i niesamowita, australijska natura.
Publikacja Świat Motocykli 1/2013.
Fot. Kinga Tanajewska
Fot. Kinga Tanajewska