fbpx

Trochę mniej odwagi

Trochę mniej odwagi

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Moje przygotowania ograniczyły się do wyznaczenia trasy i zdobycia wizy. To drugie okazało się niełatwe. Poznaniakom radzę zabrać

się do tego dużo wcześniej, a najlepiej załatwiać wizy w innym mieście. Koszt wizy do Rosji to około 500 zł. Musiałem mieć też wizę na Białoruś. Wybrałem turystyczną. Różnica w cenie była niewielka, a przynajmniej nie byłem ograniczony czasowo i mogłem zwiedzać także ten kraj. Załatwiając wizę na Białoruś, należy podać personalia osoby, do której się jedzie, ale nikt tego chyba dokładnie nie sprawdza.

Genialnie pomógł portal Couchsurfing. Wystarczyło kilka wiadomości do tzw. hostów w najważniejszych punktach podróży i w większości przypadków w wybranych miejscach czekali na mnie ludzie, którzy byli gotowi mnie przenocować i pokazać okolicę.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Pierwszym punktem, w którym miałem umówiony nocleg, był Mińsk na Białorusi. Z Poznania jechałem autostradą na wschód. Coś ciekawego zaczęło się dziać dopiero na granicy. Powitał mnie ogromny korek. To była moja pierwsza wizyta w „kraju Łukaszenki”, więc nie znałem realiów na przejściu granicznym. Zwykle motocyklistom udaje się przecisnąć bokiem i celnicy nie mają z tym problemu. Dotyczy to przede wszystkim tych z Zachodu. Z polskimi bywa różnie.

Na widok kilkukilometrowego sznura aut od razu pomyślałem, że trzeba coś zrobić. Lecz gdy jedzie się samemu, człowiek ma trochę mniej odwagi. Po kilkunastu minutach przeciskania się, zauważyłem stojących grzecznie w kolejce motocyklistów. Od razu pomyślałem – „źle zrobiłem”. Po chwili spostrzegłem, że to Włosi. Manetka poszła w ruch i przeciskałem się dalej, dopóki się dało. Wtedy usłyszałem, jak ktoś krzyczy i biegnie w moją stronę. Pierwsza myśl: doigrałem się. Okazało się jednak, że ten miły człowiek przybiegł do mnie, by powiedzieć, żebym nie stał, tylko „pizgał trawnikiem”. Nie odważyłem się jednak.

Odprawa poszła szybko. Trzeba było tylko trochę się nabiegać od okienka do okienka i wypełnić dokument dotyczący tymczasowego wwozu motocykla. Na szczęście w Internecie są wzory, a pisać można alfabetem łacińskim. Polacy stojący w korku pomogli mi wszystko wypełnić. Przy okazji dowiedziałem się, że Białoruś to najlepsza była republika ZSRR, bo „nikt Cię nie okradnie i wszędzie czysto”. Po około 30 – 40 minutach byłem już po drugiej stronie. Przywitały mnie piękna zieleń i bardzo przyzwoite drogi.

Milicja za przewodnika

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Gdy po 900 km dojechałem do stolicy Białorusi, był już wieczór. Zadzwoniłem do Valentiny, którą poznałem przez Couchsurfing. Niestety, przed wyjazdem i nie zapisałem jej adresu. Pomyślałem, że jakoś to będzie…

Niestety, tutaj zaczęły się schody. Otrzymaną przez telefon nazwę ulicy jakoś zapisałem na kartce licząc, że zaraz „wklepię” adres w google maps na telefonie. Lecz do tego potrzeba Internetu… A dostęp do Internetu na Białorusi nie jest powszechny. Krążyłem po mieście ze 30 minut i nie znalazłem ani jednej, otwartej sieci, nawet w McDonaldsie. Poprosiłem o pomoc przechodnia. Zadzwoniłem do moich gospodarzy i dałem zdziwionemu przechodniowi telefon. Po chwili na kartce miałem ładnie zapisany adres, ale nikt nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie to jest! Znów krążyłem i pytałem. Zdesperowany, zdecydowałem się poszukać policji (a właściwie milicji). Pojechałem na komendę, zapytałem i piętnaście minut później byłem na miejscu, gdzieś na obrzeżach miasta.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Gospodarze przywitali mnie wyjątkowo ciepło, poczęstowali kolacją, oddali pokój swojej córki, która wyjechała na obóz. Dodatkowo okazało się, że mąż Valentiny mówi po polsku, bo ma w naszym kraju rodzinę. Kolejnego dnia wspólnie pojechaliśmy zwiedzać miasto. Zobaczyłem biuro Łukaszenki, odwiedziłem też szkaradną bibliotekę miejską, z której jednak rozciąga się ładny widok. Co ciekawe, zwykły Białorusin nie może po prostu wejść i wypożyczyć książki. Musi mieć specjalną zgodę. Gospodarze wiele opowiadali o ciekawych miejscach, alejach itd. Wyjątkowo miło spędziłem czas, ale na mnie czekała już Moskwa.

W drodze na Kreml

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Jadąc główną drogą z Mińska do Moskwy, rozglądałem się za przejściem granicznym. A tu – niespodzianka: nie ma! Były tylko oznaczenia informujące, że jestem już w innym kraju i koniec. Żadnych celników, czekania, nawet nie musiałem zwalniać.

Smoleńsk nie był moim punktem noclegowym, ale był na trasie. Chciałem zobaczyć to miasto m. in. z uwagi na tragedię z 10 kwietnia 2010 roku. Bez problemów trafiłem na lotnisko wojskowe. Myślałem, że miejsce katastrofy będzie jakoś zamknięte, ale nie. To po prostu pole przed lotniskiem. Miła pani, która w dniu tragedii zbierała coś na tym polu, opowiedziała, jak strasznie to wyglądało.

Droga do Moskwy była bardzo przyzwoita. Historie o niebezpiecznych i absurdalnych zachowaniach kierowców okazały się mitami. Jest podobnie, jak u nas. Niebezpieczeństwo się czai, trzeba uważać, ale wypadki nie są nagminne.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Kiedy dojeżdżałem do Moskwy, byłem już bardzo zmęczony. Trochę mnie przytłoczyło to ogromne miasto. Długo szukałem mojego kolejnego gospodarza. Kiedy w końcu dotarłem na miejsce i zadzwoniłem, okazało się, że nikt nie odbiera. Nie byłem zachwycony. Dostałem się na klatkę bloku. Dzwoniłem do mieszkania, ale nic.

Opcja wyjazdu z miasta i szukania lokalizacji na nocleg w lesie odpadała. Przy tak ogromnej metropolii zajęłoby mi to 2-3 godziny, a już robiło się ciemno. Po około dwóch godzinach moje serce zadrżało. Zadzwonił telefon. Okazało się, że nie dogadaliśmy terminów, ale moja kolejna gospodyni, Katia zorganizowała to tak, że chwilowo przyjęła mnie jej koleżanka. Kolejne dni spędziłem na zwiedzaniu miasta. Odwiedziłem wszystkie, obowiązkowe pozycje, jak Plac Czerwony, Kreml itd. Niestety, nie udało mi się wejść na wieżę telewizyjną, z której ponoć jest wspaniały widok. Mieli remont.

Katia zabrała mnie na imprezę do swoich przyjaciół. Wbrew obiegowej opinii, nikt się nie upił. Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. W Moskwie kupiłem kartę sim, by łatwiej komunikować się z ludźmi, do których się wybierałem. Przy dłuższej podróży warto zaopatrzyć się w prepaida z Internetem. Należy tylko pamiętać, że w Rosji między regionami działa roaming. Jeśli kupujemy kartę w jednym i używamy jej w drugim, poniesiemy kosmiczne opłaty. W stolicy spędziłem trzy bardzo fajne dni.

Ależ śpiewają!

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Kolejnym moim celem była Wołogda, w której ponoć wszyscy bardzo śmiesznie akcentują. Udawało mi się poruszać drogami federalnymi (w bardzo dobrym stanie). Benzyna kosztowała około 2,5 zł/l. Nie było żadnych, dodatkowych opłat. Nie kontrolowała mnie też policja.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Na miejscu, jak zwykle, trochę naszukałem się gospodarzy. Motocykl postawiłem pod hotelem na „niby strzeżonym” parkingu. Pierwszego dnia gospodyni zabrała mnie na imprezę do znajomych. Niesamowite wrażenie zrobiło na mnie to, że po kilku winach ludzie zaczęli śpiewać i to wyjątkowo ładnie, naturalnie. Przypuszczam, iż to zwyczajne zachowanie podczas biesiad.

Następnego dnia oprowadzono mnie po mieście. Z wdzięczności ugotowałem im pomidorową. Chyba smakowała, bo poprosili o przepis. Kupiłem trochę pamiątek, które ze względu na ceny warto nabywać właśnie w mniejszych miejscowościach. Tu skończył się etap łatwy, lekki i przyjemny w tej podróży. Aż do Murmańska nie miałem już więcej umówionych „hostów” z Couchsurfingu. GPS wskazywał, że droga na północ, którą wybrałem, czyli przez Wytiegrę do Kandalakszy, zajmie mi więcej czasu, niż można było przypuszczać, licząc na oko z mapy.

Nordkapp po rosyjsku

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Po etapie jeżdżenia przyzwoitymi drogami, nastał czas szutrów, mostów zwodzonych i przepraw promowych. To wyjaśniło, dlaczego GPS sugerował, że będę jechał tak długo. Trafiłem na czas charakterystycznych dla tego rejonu, białych nocy (prawie cały Półwysep Kolski jest za kołem podbiegunowym). Ciemno robiło się tylko na chwilę, zwykle koło drugiej czy trzeciej w nocy. Jeśli się jedzie, to jest bardzo fajnie. Człowiek nie czuje znużenia. Gorzej, gdy chcesz zasnąć.

Pierwsza, samotna noc w namiocie była trudna. Z jednej strony białe noce, z drugiej, wiele osób po drodze straszyło mnie niedźwiedziami. Spałem bardzo nerwowo i krótko. Po drodze zwiedziłem w Wytiegrze bardzo ciekawe muzeum – zdemobilizowaną łódź podwodną. Jadąc dalej na północ, minąłem dwóch motocyklistów na „ćwiartkach”. Gdy jakiś czas później tankowałem, ci faceci podjechali do mnie. Porozmawialiśmy chwilę i zaproponowali, żebyśmy jechali dalej razem. Dla mnie oznaczało to obniżenie prędkości, a dla nich mocne dokręcenie manetki – taki kompromis.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Chłopaki mieli trochę przygód z oponą – trzy kapcie z rzędu. W efekcie rozbiliśmy dość szybko obóz. Aleksiej i Andriej opowiadali mi przy ognisku trochę o sobie. Ich towarzystwo sprawiło, że spałem tej nocy jak kamień.

Moi towarzysze zaproponowali, bym po zwiedzeniu Murmańska, który teoretycznie był moim celem, pojechał z nimi dalej, zobaczyć Półwysep Rybacki, czyli taki Nordkapp po rosyjsku (północną wypustkę Półwyspu Kola). Ponieważ do tej pory tempo miałem dobre, zgodziłem się, choć przeszło mi też przez myśl, by pojechać do Norwegii na dzień czy dwa.

W Murmańsku byłem sam. Znów miałem zorganizowany nocleg z Couchsurfingu. Gospodarz pokazał mi ciekawsze części miasta. To typowo portowe miasto: trochę bloków, pomników i w oddali baza wojskowa (w 1940 r. kryły się tu niemieckie u-boty, potem lądowały alianckie konwoje, a po wojnie stacjonowały atomowe okręty podwodne). Następnego dnia wróciłem do kolegów i na motocyklach ruszyliśmy na Ribaczij.

To teren przygraniczny. Na posterunku kontrolnym sprawdzano dokładnie moje dokumenty. Było trochę kłopotów, bo jeden został źle wypisany, ale chłopaki zadeklarowali, że będą mnie pilnować. Zostałem przepuszczony.

Wybierając się w to miejsce, warto pamiętać, by zabrać dodatkowe zbiorniki paliwa, bo to tereny praktycznie bezludne. Droga do punktu docelowego, czyli latarni na półwyspie, była dość trudna, zwłaszcza dla załadowanego „trampka”. Brodzenie po kolana w pokonywanych strumieniach skutecznie wyciągało ze mnie resztki sił. Jednak widoki zrekompensowały mi wszystkie niedogodności.

Ogromne wrażenie robiło też to, że po tym terenie prawie nikt poza wojskiem się nie poruszał. Mało kto tam dociera. Jest to miejsce szczególnie atrakcyjne dla miłośników starych obiektów militarnych, gdyż znajduje się tam mnóstwo reliktów wojskowych ZSRR. Kąpiel w morzu Barentsa jest wyzwaniem, nawet w upalne dni.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Wracaliśmy w nocy, ale z uwagi na lokalizację i porę roku, cały czas było jasno. Jazda terenem o 23.30, gdy mimo to nie jest nawet szaro, to naprawdę robi niesamowite wrażenie.

Ratunek z termosu

Zaraz po wyjedzie z terenów pogranicznych, rozbiliśmy kolejny obóz. Był to ostatni wspólny wieczór. Rozmowy przy ognisku, kąpiel w jeziorze i wymiana zakąsek do wódki… Chłopakom nawet smakował paprykarz szczeciński. Następnego dnia pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę: ja do Piotrogrodu. Tego dnia byłem umówiony z kolejnymi gospodarzami z Couchsurfingu. Przede mną było tysiąc kilometrów. Do tego padał deszcz. Przyznam, że to był jeden z trudniejszych odcinków, jaki w życiu pokonałem.

Bardzo mi się spieszyło, więc jadłem tylko batoniki na stacjach. W końcu jednak nie wytrzymałem i stanąłem pod sklepem, żeby kupić bułki i parówki. Musiałem wyglądać jak siedem nieszczęść, bo podeszła do mnie pani, której najwyraźniej zrobiło się mnie żal. Poczęstowała mnie ciepłą herbatą z termosu.

Po dwunastu godzinach „walki” dotarłem do moich gospodarzy. W końcu wziąłem prysznic i zasnąłem. Przez kilka dni zwiedzałem Petersburg. Duże wrażenie zrobiło na mnie bardzo głębokie metro. Schodami ruchomymi zjeżdża się nawet dłużej, niż w Moskwie. W mieście atrakcji jest pełno. Ja skusiłem się na Peterhof, Muzeum Osobliwości i kilka innych. Po paru dniach lenistwa, pożegnałem się z bardzo miłą Anyą i jej mężem. Ruszyłem w drogę do domu…

Dojechałem do Tartu w Estonii. Moi gospodarze – Mai z mężem – przyjęli mnie serdecznie i pokazali miasto. Dowiedziałem się trochę o tym kraju, jego problemach i ciekawostkach. Na miejscu, w popłochu, szukałem jakiegoś dobrego człowieka, który przyjąłbym mnie w Kaliningradzie. Następnego dnia pożegnałem się i ruszyłem w stronę „małej Rosji”.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Nie wszystko widziałem

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Zwieńczeniem kolejnego, wyczerpującego przejazdu były problemy na granicy rosyjsko-litewskiej. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie celnikom, że wjechałem do Rosji przez Białoruś i dlatego nie mam jednej pieczątki w paszporcie. Pogranicznicy nie do końca mogli zrozumieć, skąd wziął się Polak wjeżdżający od strony Litwy do Obwodu Kaliningradzkiego. W końcu jednak udało mi się pokonać granicę. Późnym wieczorem i dzięki pomocy motocyklistów z miasta dotarłem do domu Julii i jej męża.

Motocyklowa wyprawa do Rosji

Byli to pierwsi gospodarze, którzy również jeżdżą na dwóch kołach. Ci ogromnie mili i gościnni ludzie pokazali mi miasto, zaprosili na imprezę, a nawet okładali krzakami w bani. Po dwóch dniach ruszyłem w stronę domu. Przed granicą zadziwiły mnie na stacji paliw klocki niewiadomego zastosowania. Okazało się, że służą do ustawienia auta ukosem, by można wlać więcej benzyny i zawieźć do Polski. Takie „mrówcze” sposoby.

Wierzę, że wszyscy, których spotkałem podczas tej ubiegłorocznej podróży, także dziś przyjęliby mnie równie życzliwie. Mam nadzieję, że to nie była moja ostatnia wizyta w Rosji. Przecież nie widziałem panoramy Moskwy z wieży telewizyjnej!

KOMENTARZE