Niełatwe początki turystyki motocyklowej
Na skróty:
Niełatwe początki turystyki motocyklowej
Pierwszą dłuższą trasą był wyjazd do Chorwacji w 2010 roku. To miał być tygodniowy, spokojny wyjazd. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo odmieni nasze kolejne podróże.
Przygotowywania były dość pośpieszne: zakup kurtki skórzanej, pakowanie torby, przypinanie namiotu i śpiworów i w drogę! Brak doświadczenia sprawił, że już po kilkudziesięciu kilometrach zgubiliśmy jeden ze śpiworów… Za słabo go przypięliśmy. Tego dnia przejechaliśmy 700 kilometrów. Nie był to łatwy dzień: pierwszy cały spędzony na małym siedzisku motocykla.
Drugiego dnia zatrzymaliśmy się na noc na Węgrzech, nad Balatonem. Po rozstawieniu namiotu, szybkiej kąpieli w jeziorze i kolacji Adam przedstawił mi ambitny plan: „A co Ty na to, byśmy objechali wszystkie kraje Europy na naszej Yamaszce?” Najpierw się zaśmiałem, potem pomyślałem, że to nierealne. Lecz z upływem czasu zacząłem się coraz bardziej nakręcać i w końcu uznałem, że to jest to!
Do Chorwacji dojechaliśmy następnego dnia. Po jednodniowym odpoczynku, wieczorem doszliśmy do wniosku, że jeśli się sprężymy, uda nam się wrócić do domu w dwa dni. I udało się, choć drugi dzień jazdy rozpoczął się fatalnie: lał deszcz i im dłużej jechaliśmy, tym mocniejsze odczuwaliśmy zmęczenie. W domu byliśmy przed drugą w nocy.
W pierwszej ekspedycji pokonaliśmy około 2600 kilometrów i zaliczyliśmy pięć państw. Zdecydowaliśmy również, że w kolejnym sezonie wybierzemy się do Turcji.
Setka za setką
Rok później, przed wyjazdem do Turcji (i Azji – bo plan przewidywał przejazd przez most nad Bosforem), postanowiliśmy zrobić małą rozgrzewkę, przyzwyczaić się do motocykla po zimie. Trasa objęła trzy kraje: Litwę, Łotwę i Estonię. Noce spędziliśmy w Rydze i Tallinie. Czasu było dość, by poznać tamtejsze starówki.
Z punktu widzenia motocyklisty, trasa między tymi miastami jest chyba jedną z najlepszych, jakimi jeździliśmy: równa, porusza się nią mnóstwo motocyklistów, wokół roztaczają się piękne krajobrazy – idealna na długi weekend.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu do Turcji. Trasa wyglądała następująco: z Polski przez Ukrainę, Rumunię, Bułgarię do Turcji a potem powrót przez Grecję, Macedonię, Serbię, Węgry i Słowację. Pierwsze dni zleciały dość szybko. Zszokowało nas zainteresowanie, jakie wywoływaliśmy na Ukrainie i w Rumunii. Przy prawie każdym postoju ktoś do nas podchodził z prośbą o zdjęcie na naszym Virago. Na tym odcinku w ciągu trzech dni nie widzieliśmy chyba żadnego motocykla. Przez Bułgarię jechało się świetnie: piękna pogoda i w miarę dobre drogi.
Po pięciu dniach dotarliśmy do Stambułu. Zaszokowała nas wielkość tego miasta. Hotel mieliśmy w samym centrum, po stronie europejskiej, więc postanowiliśmy od razu spytać kogoś o drogę. Troszkę się zdziwiliśmy, gdy jakiś kierowca skutera odpowiedział nam, że musimy jechać jeszcze około 60 kilometrów (a mowa tylko o europejskiej części tego miasta!). Po kilku godzinach krążenia po Stambule stwierdziliśmy, że nie ma w nim ani jednego kierowcy, który przestrzegałby przepisów: co drugi przejeżdża na czerwonym świetle, ulice trzypasowe są wypełnione pięcioma rzędami samochodów itd.
Po dniu odpoczynku i zwiedzaniu Stambułu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pierwszego dnia chcieliśmy przejechać około 500 kilometrów, lecz nigdzie nie mogliśmy znaleźć hotelu. Postanowiliśmy zrobić jeszcze setkę do kolejnej większej miejscowości. Niestety, sytuacja się powtórzyła i choć była już prawie ósma wieczorem, postanowiliśmy pokonać kolejne dwie setki do Salonik. Co gorsza, wcześniej tego dnia na autostradzie zabrakło nam paliwa i musieliśmy pchać Yamahę trzy kilometry w upalny dzień. Wszystko to solidnie dało nam w kość.
Kolejne dni również nie były łatwe. Narastało zmęczenie. Po 11 dniach podróży, wróciliśmy do domu, zaliczywszy siedem kolejnych państw i 5000 kilometrów.
Ani dnia odpoczynku
Przez ponad pół roku nie mogliśmy się zdecydować, co ma się stać celem wyprawy w kolejnym sezonie. Adam chciał objechać całą Skandynawię, a ja – pojechać do Hiszpanii. Na szczęście, po wielu rozmowach, wygrał Półwysep Iberyjski. Trasa wiodła przez Niemcy, Austrię, Szwajcarię, Liechtenstein, Włochy, Francję, Monaco i Andorę. Znaczna jej część prowadziła autostradami, więc nie mieliśmy zbyt wielu pięknych widoków.
Pierwszą noc spędziliśmy u cioci pod Berlinem. Dojechać tam nie było łatwo, bo z Białegostoku mieliśmy do pokonania 860 kilometrów. Drugi dzień wyprawy minął dość monotonnie: autostrady, autostrady i jeszcze raz autostrady. Oryginalna była tylko jego końcówka. Wylądowaliśmy na południu Niemiec. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć wolnego hotelu, a było już po dziesiątej wieczorem i byliśmy coraz bardziej spięci. Po dwóch godzinach krążenia doszliśmy do wniosku, że prześpimy się pod gołym niebem na ławce. Duży kontrast, zważywszy na wygody pierwszej nocy…
Niewygody zostały nam wynagrodzone kolejnego dnia, w drodze przez Szwajcarię, bowiem cały czas towarzyszyły nam wspaniałe pejzaże. Gdy już przedarliśmy się przez góry, podniosła się temperatura i komfort jazdy znacznie się poprawił. Monaco ani Andora nie były nam po drodze, ale i tak musieliśmy zaliczyć te dwa minipaństwa. Po drodze znowu spotkała nas przyjemność spania pod gołym niebem.
Do Walencji dojechaliśmy po południu siódmego dnia podróży. Od razu oblecieliśmy najciekawsze miejsca i nazajutrz mogliśmy zacząć powrót. Tak naprawdę podczas tego wyjazdu nie mieliśmy ani jednego dnia odpoczynku, czegoś, co moglibyśmy nazwać wakacjami. Do domu wróciliśmy przejechawszy niecałe 8000 kilometrów (średnio 700 kilometrów dziennie). Do listy odwiedzonych mogliśmy dopisać osiem nowych państw.
Amerykanie nas zawrócili
Na rok 2013 zapowiadała się przerwa w naszych wojażach, lecz pewnego dnia, gdy leżakowałem w słonecznym Lloret de Mar, zadzwonił tata z pytaniem, czy chcę z nim jechać do Albanii, gdy tylko wrócę do domu. Bez zastanowienia odparłem, że tak. Nie mieliśmy konkretnych planów, tworzyliśmy je ad hoc. Chcieliśmy tylko objechać wszystkie kraje bałkańskie, w których jeszcze nie byliśmy. Niestety prognoza pogody zapowiadała deszcz na prawie wszystkie dni podróży.
W ciągu trzech pierwszych dni deszcz nie ustawał. Chwilami musiałem się zatrzymywać, by wylać wodę z butów. W końcu, gdy dojechaliśmy do Czarnogóry, poczuliśmy zalety jazdy motocyklem: znakomita pogoda, a widoki w dolinie Pliwy takie, że w życiu trudno o piękniejsze. Wtedy też „zaliczyłem” jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg w Europie, a na pewno w moim życiu. Szerokość – około 5 metrów, nawierzchnia – piasek z dziurami a po prawej stronie – przepaść bez żadnych zabezpieczeń. I była to oczywiście droga dwukierunkowa. Tak pokonywaliśmy około 100 kilometrów. Do Sarajewa, gdzie spędziliśmy noc, dojechaliśmy slalomem między krowami pasącymi się na drodze.
Następnego dnia ruszyliśmy w stronę naszego celu – Albanii. Dzień był – rzecz jasna – deszczowy. Po zwiedzeniu Tirany, nie mogliśmy się zdecydować, czy kontynuować podróż do Kosowa, ostatniego państwa w tej części Europy. Jedni mówili nam, że spokojnie możemy jechać, inni – że nas nie wpuszczą, a jeszcze inni, że nawet jeśli wpuszczą, to nie oznacza, że pozwolą nam wyjechać. Wszystko oczywiście z powodu konfliktu tego kraju z Serbią. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować.
Granicę pokonaliśmy bez większego problemu, ale już od pierwszych kilometrów poczuliśmy napiętą sytuację polityczną. Co kilka kilometrów spotykaliśmy na ulicach wojsko NATO, policję z kolczatkami czy sterty opon przygotowanych do podpalenia. Nie ukrywam, że chcieliśmy jak najszybciej opuścić ten kraj, więc bez postojów przejechaliśmy go. Niestety, trudności w końcu nas dopadły. Gdy zajechaliśmy na granicę, amerykańscy żołnierze oznajmili nam, że nie przepuszczą nas przez granicę (z przyczyn politycznych) i jeśli chcemy wyjechać, musimy wrócić do granicy, przez którą wjechaliśmy. Jeden dzień „w plecy”: musieliśmy objechać Kosowo naokoło górskimi drogami przez Czarnogórę. Kolejne cztery dni podróży były chyba najcięższymi, jakie przeżyliśmy na motocyklu. Do powrotu do domu licznik nabił 4500 kilometrów. Mogliśmy dodać do naszej listy cztery nowe państwa.
Zostało siedemnaście
Często spotykamy się z różnymi pytaniami dotyczącymi naszych podróży. Dlaczego motocyklem? Dlaczego aż tak daleko? Odpowiedź jest jedna: uwielbiamy podróżować i postanowiliśmy to robić w mniej typowy sposób – motocyklem. Różnica między turystyką samochodową a motocyklową jest olbrzymia.
W czasie wszystkich naszych wyjazdów, w ciągu czterech sezonów objechaliśmy 30 z 46 państw europejskich i mamy nadzieję, że uda nam się objechać pozostałe w ciągu kilku kolejnych lat.
Turystyka motocyklowa z mojej perspektywy – Adam, ojciec Damiana
Moje motocyklowa przygoda zaczęła się na imieninach kolegi. Poznaliśmy małżeństwo motocyklistów. Byli świeżo po swojej wyprawie na Nordkapp. Imieniny zostały zdominowane przez ich opowieści o turystyce motocyklowej. Tak bardzo mi się to spodobało, że po powrocie do domu w Internecie zacząłem poszukiwanie motocykla dla mnie. Wybrałem Yamaha Virago 750, ale po miesiącu namierzyłem człowieka z naszego miasta, który akurat sprzedawał Virago 1100. Trochę się bałem, że to za duża pojemność jak na pierwszy motocykl, ale zdecydowałem się na niego ze względu na bardzo dobry stan. W związku z tym, że moje wcześniejsze doświadczenie to tylko zdany przed ponad 20 laty egzamin (na placu manewrowym wystarczyło zrobić wówczas dwie ósemki – takie to były czasy), zaczęła się nauka jazdy. Najpierw krótkie wyjazdy za miasto, potem włączyłem się w ruch miejski. Od początku odczuwałem dużo przyjemności z jazdy. Na pierwszy wyjazd za granicę (na Litwę – Kowno i Troki) wybrałem się po miesiącu oswajania z maszyną. Damiana jeszcze nie zabrałem. Nie czułem się na tyle pewnie, żeby odpowiadać za pasażera z tyłu.
W czerwcu tego samego roku pojechaliśmy już razem na jednodniową wycieczkę. Trasa – 220 km. Długo nie trzeba było się zastanawiać: musimy spróbować czegoś poważniejszego. Jedziemy do Chorwacji! Podczas drogi powrotnej zrodził się w mojej głowie plan następnej eskapady. Siedzieliśmy na kampingu nad Balatonem, gdy zaproponowałem, aby kolejną wyprawę skierować do Turcji, do Istambułu, gdzie przez ogromny, wiszący most można przedostać się na drugą stronę cieśniny Bosfor i znaleźć się w Azji. Tak też się stało. Spojrzenie na Europę z drugiego brzegu cieśniny to niezapomniane przeżycie. Wysłałem wtedy sms-y do Polski „Słodki jest smak sukcesu. Dotarliśmy z Damianem na moto do Azji”. Po kilku chwilach zaczęły napływać zwrotnie wiadomości z gratulacjami. Czuliśmy się jak bohaterowie. Wtedy postanowiliśmy, że w każdym z europejskich krajów postawimy stopkę naszej Yamahy.
Dzisiaj na szybie mam przyklejonych 30 oznaczeń europejskich krajów. Pozostało nam do zdobycia jeszcze kilkanaście nalepek.