W życiu trzeba spróbować wielu rzeczy. Na pewno też tych związanych z motocyklami. Zdecydowałem się więc na śmiały ruch i postanowiłem na własnej skórze przekonać się, czym jest turystyka motocyklowa Pojechałem do Chorwacji.
Na skróty:
Turystyka motocyklowa – trzeba sie przekonać
Podobnie jak Wy kocham jeździć na motocyklach. Kiedyś sądziłem, że poza stuntem nie będę robił nic innego, jednak z wiekiem nieco zmądrzałem. Nie chodzi o to, że freestyle jest zły, ale o to, że inne motocyklowe „zajawki” też są „spoko”. Przekonałem się np. do jazdy na motocyklach Harley-Davidson, nauczyłem się wyszukiwać miejsc z superzakrętami i zaakceptowałem fakt, że w mieście najlepszy jest skuter. Najważniejsze jest jednak to, że nauczyłem się czerpać przyjemność z jazdy na motocyklach, nawet jeśli nie towarzyszą temu okoliczności wywołujące wyrzut adrenaliny do organizmu. Tak dojrzałem do momentu, w którym mogłem stawić czoła najbardziej niezrozumiałej dla mnie dziedzinie – turystyce motocyklowej.
Zawsze z sympatią odnosiłem się do motocyklistów kochających dalekie podróże, ale nie mogłem ich zrozumieć. W jednej pozycji tysiące kilometrów, dokucza pęd powietrza, zimno albo gorąco, robale na zębach i wszystko, co możesz robić, to jechać. Przecież w samochodzie jest wygodniej. Można swobodnie pogadać, zdjąć lub założyć bluzę, potrzymać kobietę za kolano i czerpać przyjemność z wielu innych udogodnień. W końcu musiałem się przekonać, o co w tym chodzi. „Zapakowałem” więc kobietę i ruszyłem w stronę Chorwacji.
A co z bagażem na motocyklu?
Do tej pory, gdy musiałem gdzieś pojechać, najmniej cierpiałem na turystycznym enduro. Lecz ten wyjazd był jednocześnie moimi wakacjami, więc pojazd musiał mi pozwalać na wyższy poziom rozleniwienia. Wybór padł tym razem na Hondę VFR 1200 Crosstourer DTC, bo ma silnik V4, sporą moc i – co najważniejsze – automatyczną skrzynię biegów.
Pierwszy problem pojawił się wraz z informacją, że motocykl nie jest wyposażony w kufry. No trudno. I tak miałem sprytny plan: znajomi jechali w to samo miejsce autem i mogli nam zabrać jedną walizkę. Pomyślałem – luzik! Mhm? Kilka zdań temu wspomniałem o zapakowaniu kobiety? Wsadzenie jej na tylne siedzenie to jedno, a zmieszczenie połowy dorobku życia to drugie. Przecież jedziemy na dwa tygodnie, więc potrzebujemy wszystkiego!
Lech poratował nas bocznymi sakwami OGIO oraz wielką szczelną torbą BMW. Stanęło na tym, że na motocyklu zabierzemy tylko to, co niezbędne do przetrwania: bieliznę, trochę ciuchów, kosmetyki oraz tonę wyposażenia motocyklowego. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać, więc musiałem wziąć po dwie pary rękawic, membrany, podpinki, kominiarki itp., itd. Im dłużej się pakowałem, tym mocniej docierało do mnie, na co się porywamy. Odległość nie była może ekstremalna (ok. 1500 km w jedną stronę), ale gdy w noc przed wyjazdem stanęliśmy przed zapakowanym motocyklem, oboje jednocześnie powiedzieliśmy: o kurka?
Trasa taka przyjemna?
Przed wyjazdem byłem przekonany, że na trasie pomogą nam turystyczne kaski Schuberth. Komfort i możliwość otwarcia szczęki to ważne, ale najważniejszy był system Bluetooth, który pozwala na rozmowy, słuchanie muzyki albo radia. Gdy „debata” będzie się toczyć, a muzyczka grać, to jakoś nam zleci. System działa, fakt, ale pod warunkiem, że podróżujecie z prędkością do 100 km/h. Ja wybrałem autostrady i próby rozmowy kończyły się tym, że ze zdwojoną siłą słyszałem szum wiatru: tego, który owiewał mój kask i tego, który wpadał do mikrofonu pasażerki. Po wielu próbach skomunikowania się, na których zdarliśmy gardła, postanowiliśmy to olać. Monika sparowała telefon z systemem i puściła sobie muzykę, a ja jechałem. Jechałem, a później znowu jechałem. Jedyną rozrywką było sprawdzanie odległości na zasadzie: „daleko jeszcze?”.
Podróż podzieliliśmy na dwa etapy. W pierwszym z Warszawy dojechaliśmy do Wiednia. Udało się znaleźć tani nocleg w okolicach centrum (30 euro za osobę). Znajomi jadący autem szybko się ogarnęli i byli gotowi na wycieczkę po stolicy Austrii. My ledwo daliśmy się namówić na spacer i poszliśmy tylko po to, żeby rozruszać kończyny.
Drugi dzień to dopiero była droga przez mękę: mnóstwo kilometrów autostradami, by dotrzeć do celu – chorwackiego Pisaka. Błyskawicznie zrozumiałem, że prędka jazda nie przekłada się na szybkie osiągnięcie celu. Crosstourer przy spokojnym połykaniu kilometrów autostradą palił około 6 litrów na setkę, ale gdy gaz był mocno odkręcony, potrafił wessać nawet 3 litry więcej. Musieliśmy częściej tankować. To nie miało sensu.
Jakieś 300 kilometrów od celu ból pośladków i karku był nie do zniesienia. Po drodze to mokliśmy, to wysychaliśmy tyle razy, że nie policzę, ale o dziwo nie było to aż tak uciążliwe. Okazuje się, że dobre ciuchy naprawdę się sprawdzają. Ostatnie dziesiątki kilometrów ciągnęły się w nieskończoność, ale opłacało się! Gdy przekroczyliśmy pasmo przybrzeżnych, nadadriatyckich wzgórz, przed nami roztoczyły się tak fantastyczne widoki, że wreszcie poczułem wyższość motocykla nad autem. Mieliśmy nieograniczone pole widzenia! Na motocyklu po prostu nic nie oddziela Cię od natury i jej piękna. Przestają boleć gnaty, ogarnia Cię zachwyt. W takim momencie zaczynasz rozumieć, o co w tej turystyce chodzi.
Jeszcze raz?
Czy wybrałbym się w tę podróż jeszcze raz? Gdy byłem już na miejscu, myślałem, że tak. Lecz czekał nas jeszcze powrót! Dla urozmaicenia planowaliśmy przebić się przez Węgry, przespać w Bogacs i przez Słowację wrócić do Polski.
Na początku było nieźle. Jednego dnia walnęliśmy 1000 kilometrów. Po drodze zatrzymaliśmy się na najsmaczniejszą rybę świata (w jakiejś budzie nad Balatonem). Kolejnego dnia musieliśmy dotrzeć do Warszawy. Powiem tak: koniec września, deszcze i słowackie lokalne drogi to masakra.
Zauważyłem, że na motocyklu można się zabawiać z naturą. Widzisz gdzieś chmury burzowe, patrzysz na nawigację i kombinujesz, w którą stronę idą, czy musisz przyspieszyć czy raczej zwolnić. Najczęściej nie udaje się uniknąć zmoczenia, ale przynajmniej masz zajęcie. Gdy warunki stają się naprawdę złe, nawet najlepsze ciuchy przestają dawać radę i musisz przyzwyczaić się do wilgoci i chłodu.
Modliliśmy się, żeby to się wreszcie skończyło, a ja przez ostatnie kilometry trzymałem manetkę gazu na oporze. Gdy wtoczyliśmy się do podziemnego parkingu pod naszym domem, ledwo byliśmy w stanie zejść z motocykla. Dopiero gorący prysznic i zamówiony na szybko rosół przywróciły nam podstawowe funkcje życiowe. Wtedy usiedliśmy i dopadł nas „efekt WOW”. W głowie kołatała się myśl: „veni, vidi, vici”! Przygoda, to była najprawdziwsza przygoda! Po drodze powtarzaliśmy sobie, że nigdy więcej, że jesteśmy głupi, iż zdecydowaliśmy się na wyjazd motocyklem. Lecz uczucie po powrocie – bezcenne.
Po tym wszystkim mogę obiektywnie stwierdzić: jeżeli chcecie dojechać na wakacje w określone miejsce i nie tracić na to czasu, motocykle są do bani. Lecz jeśli zmienicie nastawienie, to może być zupełnie inaczej. Teraz już wiem, że turystyka motocyklowa nie może być na czas. Należy jechać wtedy, kiedy się chce, zatrzymywać, kiedy się chce i gdzie nam pasuje, być elastycznym i modyfikować plan podróży na bieżąco. Wtedy unikamy zmęczenia, irytacji, a wyprawa przybiera formę przyjemnej przygody.
Jeszcze przez kilka tygodni po powrocie mówiliśmy, że wycieczkę motocyklową mamy odhaczoną i już nigdy więcej tego nie zrobimy. Ostatnio zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie by tu pojechać. Zabawne. Widocznie coś w tym jest.
Monika Harwas – jadę okrakiem, jestem plecakiem!
Plan był zacny: ładujemy się z dobytkiem na Hondę Crosstourer, oddajemy mopsa rodzicom i ruszamy przed siebie, by zasmakować motocyklowej wolności. Plan podbicia świata szybko zredukowaliśmy do poskromienia środkowej Dalmacji, mops ochoczo sam oddał się w ręce rodzicieli, a nasz załadunek… Poproszenie kobiety o spakowanie wszystkich absolutnie niezbędnych wakacyjnych rzeczy do jednego bocznego kufra to jak próba przekonania słonia, że gdy wciągnie brzuch, to wciśnie się do słoika. Obcasy czy trampki? Suszarka czy prostownica? Ręcznik czy kolejne dresowe spodnie? I nawet jeśli mówiłam, że za pięć minut będę gotowa, to nie patrz na mnie z wyrzutem co pół godziny! Co do motocyklowej wolności – jest wspaniała! Przez pierwsze 200 kilometrów. Wiatr rozwiewa Ci warkocz, machasz lewą w górę z zapałem, jaki mają technomaniacy na imprezie w Mielnie, podziwiasz widoki i napawasz się swoim nowym wcieleniem motopodróżnika. Potem jest gorzej. Widoczki powszednieją, aż następuje moment, kiedy chętnie dofinansowałabyś badania nad maścią na ból czterech liter. Jeśli przetrwasz kryzys, to możesz planować następną wyprawę motocyklem na Madagaskar albo jeszcze dalej. Albo dalej niż najdalej. Jako „plecak” musiałam uporać się z jeszcze jednym wyzwaniem – sennością. Motocykl przyjemnie mruczy, łagodnie się kołysze, głowa sama opada… I w tym momencie słyszysz w głośniku kasku rozdzierające: „HALOOOOO!!!”. Jazda autostradą to przyjemność. Piszę to z pełną świadomością i sercem wypełnionym miłością do Hondy Crosstourer. Miejsca dla pasażera jest dość. Może trochę brakowało mi większego kufra z tyłu, żeby swobodniej się oprzeć, ale poza tym – całkiem znośnie. Przy 120 km/h próbowałam nawet czytać gazetę, lecz urwało mi wszystkie strony ze ślubem Angeliny Jolie i dalej już nie było co oglądać.
Przydatne rady
Najbardziej odczuliśmy brak:
Ciepłej odzieży i kombinezonów przeciwdeszczowych. Stwierdziliśmy, że porządne ciuchy turystyczne wystarczą. Jednak paręset kilometrów w deszczu to zbyt wiele dla impregnowanych materiałów. Podczas powrotu temperatura spadła poniżej 5 stopni i nie było zbyt przyjemnie.
Sztywnych kufrów. Seryjny zestaw jest o wiele bardziej komfortowy i praktyczniejszy dla pasażera.
Najmniej przydatny był system komunikacji w kaskach. Przestaliśmy go używać po 100 kilometrach.
Jak się tam jeździ:
Słowacja
Najtrudniejsza przeprawa na trasie. Preszów – Barwinek to lekki dramat. Wąskie drogi, góry i duży ruch ciężarówek.
Węgry
Większość trasy na relaksie. Po zjeździe z autostrady M3 na Słowację tempo znacznie spada. Tereny zabudowane i sporo robót drogowych.
Austria
Nawet po zjeździe na drogi lokalne podróż była przyjemna. Pełna kultura, ładne widoki.
Czechy
Przelatujemy przez to państwo bardzo sprawnie. Autostrada do Brna zrobiona z płyt trochę masuje posiedzenie.
Chorwacja
Podobnie jak w Polsce. Zdarzają się brawurowi kierowcy. Trzeba uważać na wąskich drogach.