Polacy po ponad dziesięcioletniej przerwie powrócili na trasę najsłynniejszego rajdu-maratonu. Po raz pierwszy na motocyklach. Mało tego, wbrew opiniom besserwisserów dojechali do mety.
Na skróty:
Co prawda z czterech Polaków na mecie pod piramidami finiszowali tylko trzej, jednak biorąc pod uwagę skalę trudności i brak doświadczenia w tego rodzaju imprezach, ten wynik w pełni zasługuje na określenie – sukces. Tym bardziej, że Polacy wcale nie plasowali się na szarym końcu stawki. Skąd więc owe „trzy czwarte” w tytule? Ano stąd, że zainteresowanie mediów, a tym samym popularność wśród zasiadających przed telewizorami i czytających gazety Polaków, nijak się miała do wysiłku i osiągniętego wyniku naszych zawodników. Pytanie, czy większa w tym zasługa agencji prowadzącej stronę medialną polskich uczestników rajdu, czy decydujących o końcowym przekazie dziennikarzy jest z gatunku retorycznych. Pozostaje tylko ubolewać, że rajdy motocyklowe nie mają w naszym kraju takiego oddźwięku jak piłka nożna, czy choćby… biatlon.
Do tegorocznego rajdu Dakar -Kair przygotowywały się dwa polskie teamy. Pierwszy publicznie ogłosił swoje istnienie Zespół Polskiego Koncernu Naftowego. W tak możnym sponsorze wchodzącym właśnie na Giełdę i intensywnie zabiegającym o dobry wizerunek w mediach, motocykliści znaleźli solidne oparcie. Ci motocykliści to Jacek Czachor i Marek Dąbrowski – obaj doświadczeni i utytułowani zawodnicy enduro.
Dlaczego Yamaha?
Co do maszyn, to ich wybór padł na Yamahę WR 400E. Nie jest to typowy sprzęt do takich rajdów i maszyny tego typu stanowiły niewielki odsetek spośród wszystkich zgłoszonych do startu. Skąd więc ten wybór? Głównie stąd, że Jacek Czachor startuje na WR 400 w mistrzostwach Polski, zna ją więc „od podszewki”. Poza tym, nie bez znaczenia był fakt, że Jacek jest związany zawodowo z serwisem Yamahy, podobnie jak towarzyszący mu na trasie rajdu mechanicy. Jednak w przypadku Yamahy WR 400 poważnym problemem okazało się jej „przezbrojenie” na potrzeby rajdu długodystansowego.
Akcesoria umożliwiające przeróbkę znajdują się ciągle w fazie prób i siłą rzeczy królikami doświadczalnymi zostali Czachor z Dąbrowskim. Właśnie to dodatkowe wyposażenie przysporzyło im później najwięcej trudności. Tak swoją maszynę ocenił Marek Dąbrowski: „Nasze motocykle miały maksymalną prędkość 135 km/h, z niektórych odcinków średnia wychodziła 120. Nie spodziewaliśmy się, że trasa będzie tak szybka. Sami wybraliśmy sobie te motocykle. Nie były najmocniejsze i najszybsze na tym rajdzie, ale miały nam gwarantować dojechanie w komplecie. Na dobrą sprawę okazały się bezpieczniejsze od innych, bo nie rozwijały aż takich prędkości.”
Jak z fabryki
Drugi team tworzyli Dariusz Piątek i Piotr Więckowski zawodnicy Klubu Motorowego „Cross” Lublin. Drugi nie tylko dlatego, że jego istnienie zostało ogłoszone w tydzień po prezentacji zespołu PKN, lecz także z racji zaangażowanych weń środków. Piątek i Więckowski nie mieli tak możnego sponsora jak PKN i część z niebagatelnych kosztów rajdu musieli pokryć z własnej kieszeni. Nie mieli także mechanika, ani takiego zapasu części zamiennych. Głównie dlatego wybrali maszyny KTM 660 Rallye. Są to motocykle liczebnie dominujące w rajdach długodystansowych, fabrycznie przygotowane do panujących tam warunków i co ważne, wypożyczane przez KTM na czas rajdu. Części (choć trzeba słono za nie płacić) wiezie wraz z rajdem fabryczna ciężarówka, coś w rodzaju „sklepu na kółkach”.
Już na początku rajdu startujący z końca stawki Polacy napotkali na nieznane sobie przeszkody. Piotr Więckowski wspomina: „ W pierwszy dzień miałem, trudności, żeby w ogóle korzystać z licznika przebiegu, mapy i GPS (system nawigacji satelitarnej). Jechaliśmy wyprzedzając innych zawodników w ciągłym kurzu i bałem się tylko, żeby mi nagle kurz nie skończył się. Takiego kurzu jeszcze w życiu nie doświadczyłem. Zapchane filtry powietrza przeciągało do gaźnika, kurz dostawał się wszędzie.”
„Teraz już wiem, że tylne światła przeciwmgielne, które mają wszystkie motocykle na rajdzie, to tak naprawdę są przeciwpyłowe” – mówił Marek Dąbrowski. „Przez pierwsze trzy etapy dłonie mi tak spuchły, że nie mieściły mi się do rękawiczek, a jak już je założyłem, to miałem trudności żeby je ściągnąć” – wspomina Piotr Więckowski.
Krew nie woda
Już od startu cała czwórka przyjęła taktykę jazdy zespołami. Sprzyjały temu kolejne, następujące po sobie numery startowe. Tak tę taktykę ocenił Dariusz Piątek: „ Jazda we dwóch trochę pomaga i trochę przeszkadza. Jednak ogólny bilans wychodzi na plus. Pomoc w naprawach motocykli to jedno, ale pomoc w razie wywrotki też jest ważna. Widziałem takie upadki, kiedy człowiek nie mógł wyjść spod motocykla. Można wtedy leżeć kilka minut albo i kilka godzin. Do minusów należy spowalnianie tempa. Poza tym ten z tyłu jest wiecznie zakurzony, ten z przodu musi uważać na GPS, bo prowadzi. Ale na pustyni zdecydowanie lepiej było jechać razem, szczególnie kiedy któryś zakopał się w wydmie” . Bardziej krytyczny był Jacek Czachor: „Zaczęliśmy się wzajemnie opóźniać. Czekałem na Marka nie wiedząc czy w tym kurzu już mnie wyprzedził, czy powinienem dałej czekać.”
„Planem moim i kolegów z Warszawy było, żeby rajd ukończyć. Było też trochę rywalizacji, ale tylko na trasie. Wiadomo, jeśli się siada na motocykl i puszcza sprzęgło, to krew nie woda i gaz się sam otwiera – mówił Piotr Więckowski. – To były zawody, a nie turystyczny przejazd przez Afrykę. Natomiast na biwaku byliśmy razem, mieliśmy rozbite obok siebie namioty i pilnowaliśmy sobie nawzajem rzeczy. Koledzy z Warszawy pomagali nam rozstawić namiot, lub przynieść skrzynkę z samolotu. Niby drobna rzecz, ale to pomoc dla nas.”
Nie może być za łatwo
Oprócz zmęczenia największym problemem trapiącym polskich zawodników były oczywiście awarie motocykli spowodowane zarówno kraksami jak i zmęczeniem konstrukcji. Swoje najtrudniejsze chwile wspomina Piotr Więckowski: „Wpadłem w krzaki i wtedy ściągnęło mi przewód paliwowy. Cóż, paliwo wyciekło, a do punktu tankowania było jeszcze daleko. Darek powiedział tylko – no to już koniec rajdu – ale na szczęście pozostałe zbiorniki były pełne i jakoś się dowlekliśmy do punktu tankowania. Zresztą Darek też miał taki wypadek, kiedy zderzył się z drzewem i tak samo ściągnęło mu przewody. Najgorszy był trzeci dzień rajdu, kiedy zaczęły się nam odkręcać mocowania silnika, skręcaliśmy to na druty tracąc przy tym dużo czasu. W moim motocyklu zaczął cieknąć ’ olej z filtra. Na szczęście by l duży zapas oleju w silniku, a ja zmniejszyłem ciśnienie wyrzucając wkład z filtra i jakoś wyciek opanowałem. Tę samą awarię miałem następnego dnia. Spałiśmy z Darkiem tylko godzinę, całą noc naprawiając łyżwę mocującą silnik. Samochód serwisowy KTM do pierwszej w nocy nie pojawił się na biwaku, a już o czwartej miał być start. Cóż, myślę, że za każdym razem mieliśmy dużo szczęścia. Wtedy nie myśleliśmy o tym, by dojechać do piramid, lecz tylko żeby wreszcie dojechać do biwaku.”
Przymusowa przerwa na lotnisku w Niamey okazała się błogosławiona w skutkach. Zawodnicy mieli wreszcie trochę czasu, by dokonać najważniejszych napraw, wylizać się z odniesionych po drodze kontuzji, by po prostu wypocząć. Wspomina Piotr Więckowski: „Przerwa uratowała nie tylko nas, ale wielu innych zawodników. Codziennie szpital był pełny, wyglądał jak na wojnie. Przez dwa kolejne dni siedzieliśmy dwa razy po 12 godzin, żeby popracować przy motocyklach. Gdyby nie ta przerwa, to nasze motocykle tak daleko by nie dojechały. Do tej pory robiliśmy tylko to, co najpotrzebniejsze, żeby tylko można było nazajutrz wziąć udział w rajdzie. Na szczęście w przerwie mieliśmy możliwość rozebrania gaźników i ich wymycia z tego wszystkiego. Motocykle były zdemolowane. Darek wymienił praktycznie połowę KTM-a z powodu połamanych części. Nie działały mu mapy i GPS. Innym razem coś mnie tknęło i wyczułem urwaną śrubę mocującą teleskop. Gdyby nie to, za kilka kilometrów dla Darka rajd by już się skończył. Na szczęście przy lotnisku był warsztat, gdzie można było wymienić tę śrubę. Koledzy z PKN wymienili silniki w czasie przerwy, my nie mieliśmy drugich silników. Ja dojechałem, ale silnik Darka nie wytrzymał…”
Zawsze są jakieś pozytywy
Dąbrowski: „Na początku mieliśmy półtora dnia na przygotowanie motocykli i wstawienie ich do parku zamkniętego. Później koczowaliśmy na lotnisku w Niamey. Było gorąco, dużo komarów, spaliśmy 300 metrów od pasa startowego, a wielkie Antonowy startowały sześć razy w ciągu nocy. Myśleliśmy czasami, że lepiej jest jechać, niż tak siedzieć.” Tak więc „dzięki” terrorystom z jednego dnia przerwy zrobiło się pięć i po przetransportowaniu mostem powietrznym do Libii rajd poprzez piaski Sahary wyruszył w dalszą trasę. „Pustynia jest ogromna – wspomina Marek Dąbrowski. – Nikt nie patrzy na mapę, tylko na GPS. Szczególnie kierowcy teamów fabrycznych nie jeżdżą trasą wyznaczoną w „roadbooku”, bo ta, choć najbezpieczniejsza, nie jest najkrótsza. Ale oni walczą o wynik, bo chodzi o wielkie pieniądze. My chcieliśmy tylko dojechać. Oszczędzaliśmy motocykle, jak można było i jechaliśmy spokojnie. Ale też wcale nie po śladach.” Tak Saharę wspomina Jacek Czachor: „Jedna prosta liczyła 200 kilometrów. To aż stało się nudne. I niebezpieczne, bo niektórzy „zasypiają”, tracą koncentrację i np. nie zauważają zakrętu.”
O ile do tej pory Polacy plasowali się w połowie stawki, to po odpoczynku wyraźnie nabrali apetytów na lepsze pozycje. W ósmym etapie rajdu Piątek zajął 20. miejsce, a Więckowski był 22. na 131 jadących jeszcze motocykli. Niestety, o ile wszystko do tej pory szło raczej po myśli Polaków, to 9. etap ostudził ich zapał. Oto jak go wspomina Dariusz Piątek: „Mój motocykl stracił ładowanie i były problemy z uruchomieniem. Musieliśmy się zamieniać akumulatorami tracąc przy tym mnóstwo czasu. Potem zatarł się wałek w skrzyni biegów. Następstwem tego było spalone sprzęgło. Mieliśmy nawet zapasowe, ale skrzynia była tak uszkodzona, że na nic to się zdało. Nawet uruchomiliśmy motocykl, ale udało nam się przejechać koło kilometra i znów dwa biegi wchodziły naraz i blokowało się tylne koło. Straciliśmy wtedy dużo czasu. Nie było mowy o holi, wydmy były wysokie jak wieżowce, a piach tak grząski, że trudno było iść, a co dopiero jechać. A już na pewno nie holować. Dopiero powyżej 60 km/h motocykl zaczynał jechać, bo przy mniejszej prędkości się zapadał. To było straszne uczucie, nie życzyłbym go nikomu. Tym bardziej, że co innego by było, gdyby jakiś wypadek, coś sobie złamałem albo nie mam siły i stoję. A tu jednak materia była silniejsza. My zrobiliśmy co mogliśmy. Nawet wylądował przy nas helikopter… i film sobie kręcili, kilometr później znowu nas dopadli. Trochę to było deprymujące. Był to tak ciężki teren, że samo wyciągnięcie motocykla do miejsca, gdzie można byłoby coś pomajdrować, czyli 20 metrów, trwało jakieś dwadzieścia minut!” Pozbawiony towarzysza Więckowski postawił na jedno: „Ostatnie etapy, gdy już odpadł Darek, już nawet nie chodziłem oglądać tablic z wynikami, żeby tylko nie korciło mnie, by szybciej jechać.
Worki na kurtkę, kłody pod nogi
„Szczególnie „gorąco” polscy zawodnicy wspominali 11. etap, w którym o godzinie 4. rano w przenikliwym zimnie (4 stopnie na plusie) wystartowali do liczącej ponad 200 km dojazdówki poprzez Saharę. Grunt to improwizacja i po ubraniu wszystkich dostępnych ocieplaczy Jacek Czachor wykorzystał dodatkowo… worki na śmieci. Przedostatni etap szczególnie zapadł w pamięci zawodników PKN. Na, z pozoru niewinnie wyglądającej, muldzie Yamahę Jacka Czachora wybiło w powietrze. Zawinił pęknięty wspornik mocujący tylny zbiornik paliwa. Dalsza jazda stanęła pod znakiem zapytania. Czachor miał połamane palce. Do tego nawaliła skrzynia biegów w motocyklu Marka Dąbrowskiego. Z dwoma tylko biegami i połamanym kolegą dojechali do mety przedostatniego etapu. Wspomina Jacek Gzachor: „Pierwszy raz w życiu płakałem na motocyklu. Marek jechał cały czas ze mną. W piasku nie mogłem szybko jechać i kiedy motocykl przewracał się, nie miałem siły utrzymać go jedną ręką. Wtedy Marek podjeżdżał, stawiał mi motocykl i podtrzymywał mnie na duchu.” Nazajutrz czekać ich miał finałowy etap i piramidy. Czachor przezornie nie zgłosił się do ambulatorium, gdyż komisja lekarska wykluczyłaby go z rajdu. W motocyklu Dąbrowskiego mechanicy jeszcze raz wymienili silnik. Na ten, który w połowie rajdu został wymontowany w Niamey…
Dla Piotra Więckowskiego także nastały najtrudniejsze chwile: „Ostatnie etapy jechałem z duszą na ramieniu, chciałem koniecznie ukończyć rajd, a bałem się o sprzęt. Praktycznie jechałem na trzy czwarte gazu i dobierałem biegi w taki sposób, żeby tylko przypadkiem coś w skrzyni nie zgrzytnęło. Wszystkie obręcze kół, tych co były na motocyklu (a także zapasowych) miałem poodbijane, błotniki były od spodu czarne od gumy z opon. Rajd był niebezpieczny do samego końca. Był taki przypadek, kiedy 4 km przed metą, przed piramidami zawodnik wpadł na głaz i już ładowali go do karetki. Nadjechał Marek Dąbrowski i wyciągnął go z niej dosłownie za nogi. Gość nie wiedział, co się dzieje, pomogliśmy mu, wsadziliśmy na motocykl… i jeszcze dojechał do mety. Żal było zakończyć rajd na parę kilometrów przed metą.”
Koniec stresu
Jak widać ostatni etap tylko pozornie był formalnością. Jak się czuje rajdowiec po przejechaniu najtrudniejszego maratonu świata? Opowiada Piotr Więckowski: „Ja na mecie nawet nie czułem ani radości, ani podniecenia. Był to koniec stresu. Świadomość, że nic już się nie może przydarzyć takiego, że nie ukończę rajdu. A było to uczucie, które towarzyszyło mi do końca. Obawa, że któryś zakręt mi nie wyjdzie, czy któraś mulda mnie podbije. Moim marzeniem na ostatnich odcinkach było porządnie się wyspać w wygodnym łóżku i wziąć gorącą kąpiel.”
Odcinek specjalny ostatniego etapu liczący zaledwie 10 km długości nie uszedł uwadze speca od enduro, jakim jest Marek Dąbrowski. 17. miejsce w klasyfikacji generalnej tego etapu jest jednocześnie najlepszym miejscem zajętym przez Polaka w historii rajdu. W klasyfikacji generalnej po trzynastu etapach z Polaków najszybszy był Jacek Czachor (46. miejsce), Marek Dąbrowski był 52., Piotr Więckowski 58. Warto wspomnieć, że Dariusz Piątek nim odpadł na trasie 9. etapu zajmował 54. pozycję. Jak na pierwszy tego typu rajd, 200 zawodników na starcie, z których tylko 107 dotarło do mety, debiut polskich zawodników wypadł znakomicie.
Po zakończeniu rajdu przyszła pora na podsumowanie i przynajmniej zarys planów na przyszłość. Sponsor, czyli Polski Koncern Naftowy oficjalnie potwierdził zainteresowanie przyszłorocznym rajdem. Zawodnicy z kolei wspominają o jakimś szybszym motocyklu z silnikiem większym niż 600 ccm pojemności. Czyżby więc KTM? A może BMW? W ekipie Klubu Motorowego „Cross” sytuacja nie jest tak klarowna. Mówi Piotr Więckowski: „Chciałbym pojechać jeszcze raz, ale teraz nie chodziłoby tylko o dojechanie, ale zajęcie jakichś lepszych miejsc. Chciałbym mieć drugi silnik i mechanika i wtedy można by jechać troszeczkę szybciej. Tym razem część kosztów rajdu pokryli nam sponsorzy, ale dużą część stanowiły nasze oszczędności. Nie jestem w stanie w przyszłym roku ponieść takich wydatków, bo chyba rodzina by mnie wyklęła. Jeżeli uda się pozyskać sponsorów, to stanę na starcie. Niemniej, grupa przyjaciół zapowiada, że będzie czynić starania. Zobaczymy co z tego wyniknie.