Gdybym miał odpowiednią ilość włosów na głowie, to z pewnością by mi się jeżyły na widok biznesowych posunięć części naszej rodzimej branży motocyklowej…
Tak to już jest z kapitalizmem, że każdy człowiek ma prawo prowadzić interesy mniej więcej tak, jak mu się podoba. I w zasadzie tylko jego sprawą jest, czy przynoszą one zyski czy straty. Prawidła te odnoszą się także do rynku motocyklowego. Niestety w naszym, polskim przypadku problem polega na tym, że z dobrodziejstw kapitalizmu korzystać możemy względnie od niedawna, a biorąc pod uwagę naszą tysiącletnią historię, spokojnie możemy uznać, że w zasadzie dopiero raczkujemy wśród innych państw w tym systemie społecznym. Można by sobie zadawać pytanie: w takim razie, w jakim systemie żyliśmy przed wprowadzeniem u nas dobrodziejstw związanych z marksizmem-leninizmem? Bo przecież 50 lat przygody z tą jedyną słuszną koncepcją w skali 1000 lat państwowości, wydaje się być jedynie mgnieniem oka, o którym mieliśmy czas już zapomnieć.
Niestety, było to mgnienie oka ze sporym ziarnem piasku pod powieką, powodującym łzawienie do tej pory. Tym ziarnem piasku było zaplanowane i metodyczne wygubienie polskiej inteligencji, przedsiębiorczości i pomysłowości, a więc wszystkiego, co właśnie stanowi solidny fundament kapitalizmu. Musimy zatem wszelkie kapitalistyczne mechanizmy odkrywać samodzielnie na nowo, bowiem nie dano nam szansy, by rodzice przekazali nam swoje doświadczenia. Następne pokolenie będzie już miało znacznie łatwiej.
Jak zwykle przydługi wstęp prowadzi do prostej konkluzji: gdybym miał odpowiednią ilość włosów na głowie, to z pewnością by mi się jeżyły na widok biznesowych posunięć części naszej rodzimej branży motocyklowej. Ale jak już wcześniej wspomniałem, każdy ma prawo prowadzić interes, jak mu się podoba, a felietonista z kolei ma prawo nad takim prowadzeniem interesu sobie powybrzydzać.
Mam jednak cichą nadzieję, że kilka uwag wygłoszonych (a w zasadzie napisanych) w tym tekście może nie tyle uchroni naszych przedsiębiorców od niepowodzeń finansowych, co przyczyni się do ponownego i bardziej wnikliwego przyjrzenia się swojej działalności i przekonstruowania swoich biznesplanów. Bo zakładam, że takie plany w ogóle istnieją.
Z podobną sytuacją w branży motocyklowej mieliśmy do czynienia pod koniec lat 90. Idąca szybko w górę krzywa sprzedawanych w Polsce motocykli natchnęła genialną myślą iluś tam przedsiębiorców, że warto w tę branżę inwestować. Zaczęły więc pojawiać kolejne salony motocyklowe, a to jako przybudówki do firm sprzedających auta, a to w naprędce adaptowanych byłych magazynach, kwiaciarniach czy piekarniach. Tłuste lata jednak szybko minęły, a pozaciągane kredyty na inwestycje pozostały. I jak dobrze się przyjrzeć, to w zasadzie z tych powstających szybko firemek do dzisiaj nie został nawet ślad. Nie będę tu przytaczał przykładów, ale mógłbym sypać choćby warszawskimi jak z rękawa, po co jednak rozdrapywać stare rany i przypominać poważnym przedsiębiorcom ich finansowe niepowodzenia? Nikt tego nie lubi.
Mam wrażenie, że w tym sezonie szykuje nam się coś podobnego, tylko w odrobinę innym sektorze, ale też motocyklowym. Z pewnym zdziwieniem i niedowierzaniem obserwuję lawinowo rosnącą liczbę zapowiadanych na nadchodzący sezon motobazarów i wystaw motocyklowych. Tak na moje chłopskie oko, imprez nieznajdujących żadnego odniesienia do rozwoju (a raczej lekkiej zadyszki) całej branży. W połowie stycznia w Warszawie mają się odbyć (pisząc niniejszy felieton opieram się jedynie na zapowiedziach reklamowych) aż dwa motobazary dokładnie w tym samym terminie. Innych wystaw motocyklowych i targów ma się w sezonie odbyć kilkanaście. W zasadzie trudno będzie o taki weekend, żeby gdzieś w kraju nie odbywała się impreza o charakterze motocyklowo-wystawienniczo-handlowym.
I cóż w tym złego, można by rzec. Im więcej, tym dla zwiedzających i klientów lepiej. Ja jednak postawię zupełnie przeciwstawną tezę, że to wcale nie jest dla rynku takie zdrowe. Jak w każdej innej branży, również w biznesie motocyklowym krąży określona ilość pieniędzy i jest to dosyć łatwe do policzenia. Łatwo jest także określić, jaką ilość pieniędzy motocykliści mają ochotę zostawiać w kasach biletowych wszelkiej maści bazarów i wystaw. Moim zdaniem jest ona stała i jeżeli statystyczny motocyklista pojedzie na jeden bazar, to prawdopodobnie nie będzie mu się chciało za tydzień jechać na następny. No zgoda, na następny może jeszcze i pojedzie, ale na kolejny i kolejny, to może mu zwyczajnie zabraknąć kasy na paliwo. W dodatku nie samymi bazarami i wystawami człowiek żyje… Bywają przecież jeszcze zloty, rajdy, wyścigi, a na wszystko potrzeba i czasu, i dużo kasy.
Podobnie sprawa ma się z wystawcami. Ilość bazarów mnoży się okrutnie, a wielkość „substancji bazarowej”, czyli mówiąc prościej towaru do pohandlowania pozostaje niezmienna. Przynajmniej jeżeli chodzi o tę „prawdziwą” substancję – weterańską, będącą praprzyczyną wszelkich motobazarów. Owszem, cały czas idzie import z krajów byłego Związku Radzieckiego, a nawet ostatnio z różnych innych ciekawych stron świata, ale jest tego niewspółmiernie mało w porównaniu z przyrostem imprez, na których można by ten towar upłynnić. Powoli więc motobazary zamieniają się w weekendowe delegatury okolicznych sklepów motocyklowych, handlujące w zasadzie tym samym towarem co w tygodniu, tyle że z namiotów. I im więcej bazarów, tym mniej na nich ciekawych towarów, a wynika to z prostej matematyki, czy raczej fizyki. Drobni wytwórcy oferujący repliki oryginalnych weterańskich części, customowe upiększacze, naklejki, naszywki, też się nie rozerwą, nie mając właściwości Świętej Trójcy, mogą przebywać tylko na jednej imprezie na raz. Wybierają więc te, na których potencjalnie mogą zarobić najwięcej, resztę sobie odpuszczając. I to też jest ich kapitalistyczne prawo – handlowania gdzie i kiedy uważają za stosowne.
Mam więc wrażenie, że rzucając się gwałtownie do organizowania bazarów i wystaw jak, nie przymierzając „spekulant na gabardynę”, przedsiębiorcy mający jakiś tam grosz do zainwestowania, sporo ryzykują. A sytuacja jako żywo, przypomina mi tę z przed 10 lat. Rok czy dwa się to wszystko pokotłuje, przedsiębiorcy niezwiązani z branżą, a jedynie szukający tu możliwości ulokowania nadwyżek kapitałowych, zorientują się, że interes jest chwiejny i niepewny, w dodatku nie przynosi takich kokosów, jakich się spodziewali, zwiną żagle i odpłyną w sobie tylko znanym kierunku. I znowu na 10 lat w branży zostaną sami pasjonaci, którzy znają ją na wylot, zżyli się ze środowiskiem i mimo utyskiwań na marny los, słabe zarobki, nie zamieniliby jej na żadną inną.