Mowa będzie oczywiście o długo i szumnie zapowiadanej imprezie w Modlinie. Zacznijmy więc od tego, że po pierwsze primo nic się nie stało, Polacy nic się nie stało! Właśnie tak: nie nastąpił koniec świata, nie skompromitowaliśmy się totalnie na arenie międzynarodowej, a mówiąc brutalnie – poza garstką bezpośrednio zainteresowanych, w zasadzie nikt w ogóle nie […]
Mowa będzie oczywiście o długo i szumnie zapowiadanej imprezie w Modlinie. Zacznijmy więc od tego, że po pierwsze primo nic się nie stało, Polacy nic się nie stało! Właśnie tak: nie nastąpił koniec świata, nie skompromitowaliśmy się totalnie na arenie międzynarodowej, a mówiąc brutalnie – poza garstką bezpośrednio zainteresowanych, w zasadzie nikt w ogóle nie słyszał o tym kataklizmie. Oczywiście dla organizatorów i kilku innych osób, w wymiarze personalnym i finansowym to może i jest trzęsienie ziemi oraz totalna katastrofa, jednak karawana jedzie dalej, w chwili pisania tych słów jesteśmy już po kolejnych rundach mistrzostw Polski i mało kogo obchodzą dramatyczne wydarzenia sprzed kilku tygodni. Show must go on, czyli w luźnym tłumaczeniu: co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, Alleluja i do przodu!
Oczywiście w światku wyścigowym ta niesławna impreza pewnie będzie pamiętana jeszcze przez lata, kilka przyjaźni i koleżeństw zostanie zawieszonych, a i niesmak pozostanie. Jednak przyglądając się całej sytuacji niejako z boku, nie obarczałbym całkowitą winą za klapę jedynie organizatorów. Nie ulega wątpliwości, że całość działań rozpoczęta została zbyt późno i wydaje się, zbyt skąpymi siłami, bo jak by nie patrzyć, to jeżeli na 3 tygodnie przed tak poważnie zapowiadającą się imprezą w ogóle nie wiadomo, czy wyścigi się odbędą, czy publiczna telewizja będzie je transmitowała, to coś tu jednak jest nie tak. Nie możemy jednak zapominać, że organizator miał mocno związane ręce przez czynniki niezależne, czyli przez pogodę. Łatwiej zapewne by było zorganizować wyścigi na Okęciu, bo tam przynajmniej pas startowy jest cały czas utrzymywany w należytej kondycji i na bieżąco odśnieżany. A w Modlinie zwyczajnie brakuje odpowiedniej infrastruktury, czyli pługów śnieżnych i jeszcze na miesiąc przed wyścigami można było ewentualnie pomachać sobie ręczną szuflą w celu wytyczenia nitki toru. Na naszym jedynym obiekcie wyścigowym w Poznaniu, takich problemów nie ma, bo jaki jest tor, każdy widzi i nie są tam konieczne ani wstępne oglądanie, ani skomplikowane zabiegi przystosowujące.
Po śniegach na początku kwietnia nie pozostała nawet brudna kupka błota, więc wydaje się, że czasu na zapoznanie się z obiektem, wytyczenie nitki toru i skoordynowanie całej infrastruktury było wystarczająco dużo. A jednak jest to mylne wrażenie, bo gdy zajechałem do Modlina w czwartkowe popołudnie, czułem się raczej jak na budowie stadionu narodowego, niż na treningach wyścigowych. Kibelki, nagłośnienie, trybuny i inne „elementy wystroju” dopiero się instalowały, a z dachu jakiegoś przypadkowego kontenera, do zbulwersowanych zawodników, przemawiał jak Lenin podczas wiecu rad robotniczych, najpierw Artur Wajda, a następnie Mieczysław Kałuża. Oczywiście, z przemówień nic nie było słychać, bo jak wspomniałem wcześniej, nagłośnienie dopiero się instalowało, ale w zasadzie mało komu to przeszkadzało. Całość sprawiała wrażenie lekko nieogarniętego bajzlu.
Jak zakończyła się impreza, nawet nie chce mi się wspominać, bo zapewne zainteresowani tematem wiedzą dokładnie z przeróżnych relacji, ale moim zdaniem wcale tak nie musiała się zakończyć. Motoweekend w Modlinie zaplanowany był jako wielkie show, pokazy, atrakcje koncerty i ogólny piknik. Jego głównym, ale przecież nie jedynym (!) elementem miały być wyścigowe mistrzostwa Polski. Zaplanowane były także prezentacje KTM, pokazy umiejętności stunterów i sporo innych atrakcji, które miały przyciągnąć kilkadziesiąt tysięcy widzów. Tymczasem z powodu niesnasek miedzy organizatorami a zawodnikami wielkie motocyklowe święto przerodziło się w jedną wielka klapę.
I być może będę w swej opinii kontrowersyjny, ale wcale nie uważam, że całkowitą winę za ten stan rzeczy ponoszą wyłącznie organizatorzy. Jeżeli spojrzymy na zagadnienie nieco szerzej i potraktujemy całość jako przedsięwzięcie biznesowe, a nie jedynie sportową rywalizację, to dojdziemy do prostego wniosku, że zamiast zarobić, stracili na tym wszyscy. Organizatorzy – nie sprzedali biletów i to jest oczywista oczywistość. Jednak są jeszcze dalsze konsekwencje, o których jakoś mało mówi się w kontekście modlińskiej klapy. Przyjechały wyścigowe teamy, a wraz z nimi przedstawiciele sponsorów, których w rzeczywistości interesuje tylko jedno: wykładam pieniądze i oczekuję za to konkretnych efektów. I to wcale nie muszą być miejsca na podium. Chodzi także o oglądalność, rozpoznawalność, kojarzenie marki i różne inne korzyści, których oczekuje sponsor od swych podopiecznych. Przyjechali też goście z oponami, serwisami, którzy przecież mogli w tym czasie spokojnie siedzieć w swoich firmach i tam prowadzić interesy. Jednym słowem zostały zaangażowane pieniądze (wygląda na to, że całkiem niemałe), które zwyczajnie się zmarnowały. A marnotrawstwa pieniędzy nikt chyba nie lubi.
Nie neguję wcale faktu, że tor „nie nadawał się do użytku”. To wcale nie znaczy, że twierdzę, że się nadawał. Zwyczajnie – nie jechałem po nim, nie wiem, czy rzeczywiście był nieczytelny i niebezpieczny. Może był, może nie był, w istocie w ogóle nie o to chodzi. Ważne jest, że w tak kryzysowej sytuacji należy się wspólnie zastanowić, jak wybrnąć z pata, jak uratować imprezę i co zrobić, żeby zadziałała maksyma: show must go on! Przecież te ogromne pieniądze zainwestowane zostały nie po to, żeby zaspokoić sportowe ambicje paru gości, tylko żeby dać publiczności wielkie przedstawienie i przekonać ludzi, że wyścigi warto oglądać. Bo jak na razie, to w ogólnomotocyklowym pojęciu, są to chyba zawody mało atrakcyjne, skoro wszystkie edycje mistrzostw Polski rozgrywane są w zasadzie przy pustych trybunach, jeżeli oczywiście „to coś” w Poznaniu można nazwać trybunami. Pojawiła więc niepowtarzalna okazja do pokazania potencjalnie szerokiej publiczności, co to są wyścigi motocyklowe. I okazja ta została wspólnym wysiłkiem zmarnowana.
Jeżeli nie dało się rozegrać wyścigów, przynajmniej należało się dogadać i urządzić spektakl, choćby z samego szacunku dla widzów i ludzi wykładających na zaistnienie tego spektaklu wcale niemałe pieniądze. Nie obrażać się jak małe dzieci, pakować zabawki i uciekać z piaskownicy, tylko jak dorośli, odpowiedzialni ludzie, na chwilę opanować emocje i wspólnie poszukać wyjścia z sytuacji. Tak właśnie robią profesjonaliści. Po to chyba zawodnicy powołali swój „związek zawodowy”, żeby właśnie w takich sytuacjach ich reprezentował i przedstawiał racje jednym głosem. Więc zwyczajnie, przedstawiciel zawodników powinien wspólnie z organizatorami i delegatami z PZM-otu, w zaciszu wspomnianego wcześniej kontenera (a nie na rewolucyjnym wiecu) usiąść, przedyskutować sytuację i ustalić wspólną strategię działania.
Nie wierzę w to, że w miejscu, gdzie zgromadziło się tyle wspaniałych maszyn, tyle znamienitych osobistości sportowego światka, nie dało się naprędce zaimprowizować jakiegoś rozwiązania. Przecież dla widzów sam wyścig, to nie wszystko. Oni pragną także odetchnąć atmosferą paddocku, posłuchać ryku rozgrzewanych maszyn, powąchać spalin, dotknąć ręką swoich idoli, porozmawiać z nimi chwilę, dostać autograf. To jest dla kibiców ważne tak samo, jak zawody i mam wrażenie, że w ferworze przepychanek wszyscy o tym zapomnieli. Tak nie postępują profesjonaliści.