To „myślenie ” motocykli rozpoczęło się chyba wraz z wprowadzeniem układów wtryskowych. Ty kręcisz manetką, a procesor sam, analizując różne wielkości, począwszy od temperatury i ciśnienia powietrza, a skończywszy na prędkości obrotowej koła, dobiera odpowiednie dawki paliwa. Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko: systemy ABS, kontroli trakcji, wspomaganych układów hamulcowych i elektronicznie regulowanych zawieszeń. […]
To „myślenie ” motocykli rozpoczęło się chyba wraz z wprowadzeniem układów wtryskowych. Ty kręcisz manetką, a procesor sam, analizując różne wielkości, począwszy od temperatury i ciśnienia powietrza, a skończywszy na prędkości obrotowej koła, dobiera odpowiednie dawki paliwa. Potem sprawy potoczyły się już bardzo szybko: systemy ABS, kontroli trakcji, wspomaganych układów hamulcowych i elektronicznie regulowanych zawieszeń. Podział zadań jest zatem bardzo prosty, a rola kierowcy coraz bardziej ograniczona. Ty się wieszasz na rolgazie, a cała, coraz bardziej skomplikowana elektronika dba o to, abyś nie zrobił sobie niechcący krzywdy.
Niestety, obserwując od lat postęp w rozwoju konstrukcji motocyklowych, dochodzę do jednego smutnego wniosku. W zasadzie niemal wszystko nowe, co pojawia się w jednośladach, jest wynikiem rozwoju samochodów. To, co teraz jest aktualne w autach, musi się po prostu chwilkę uleżeć, aby technicy poradzili sobie z miniaturyzacją urządzeń do potrzeb motocyklowych. Więc pewnie za moment w naszych stalowych rumakach będą instalowane lusterka ostrzegające przed zbliżającym się od tyłu pojazdem, siedzenia zmieniające kształt w zależności, w którą stronę zakręcamy i tak dalej i tak dalej… Jednym słowem, większość postępu w rozwoju motocykli odbywa się od paru lat w zasadzie tylko w obrębie elektroniki. Powód jest prosty. Cała mechanika jest już tak dalece zaawansowana, że moc rzędu 180 KM nikogo już w motocyklu nie dziwi, do ogarnięcia jest trudna (nawet dla zawodowców), więc należy nieco odciążyć mentalnie kierującego.
Zatem aby motocyklista mógł w miarę zapanować nad tak dużym potencjałem, instaluje się w maszynach coraz więcej urządzeń „myślących” za kierowcę. Jednak im więcej maszyneria „myśli”, tym bardziej człowiek jest od niej uzależniony, i co tu dużo gadać, bezradny na drodze w razie jakiejkolwiek awarii. Oto dwa przykłady motocykla „myślącego” i „bezmyślnego” (czyli pozbawionego całkowicie elektroniki), z którymi w ciągu ostatnich dwóch miesięcy miałem do czynienia.
Sytuacja pierwsza. Gdzieś w świecie, lekko oddalony od jakiejkolwiek cywilizacji postanowiłem zatrzymać się i podziwiać piękne górskie widoki. Gdy się już wystarczająco ponapawałem, chciałem odjechać w siną dal, ale motocykl chwilę pomyślał i nie skomunikował się z kluczykiem. A w zasadzie nawet nie kluczykiem, tylko takim czarnym krążkiem, który podczas jazdy należy mieć w kieszeni. Nic tylko usiąść i płakać. Nie mam czym pokręcić ani w co puknąć – jednym słowem dramat. I choćbym najbardziej na świecie się starał, nie dysponując (a niestety, nie dysponowałem) przyrządem diagnostycznym, mogę sobie najwyżej podłubać w nosie. Na szczęście po konsultacjach telefonicznych ze specjalistą okazało się, że istnieje pewien tryb awaryjny pozwalający na odpalenie maszynerii. Tym razem miałem szczęście i wezwanie pomocy drogowej nie było konieczne.
Sytuacja druga: gdzieś w świecie, w nieco innych górach, zatrzymawszy się na chwilę w celu poszukiwania na mapie właściwej drogi, starożytny i „bezmyślny” motocykl współtowarzysza podróży nagle gdzieś zgubił prądy. Palił bezpiecznik jeden po drugim i nad całością unosił lekki dymek z tlącego się powoli bawełnianego oplotu kabelków. Operacja na „otwartej instalacji” trwała nie więcej niż pół godzinki, włącznie z diagnozą problemu, po czym spokojnie udaliśmy się w dalsza drogę.
Nie posądzajcie mnie tylko, błagam, o próbę apoteozy weterańskiego życia na szlaku. Między Indianem z roku 1927 a nowym BMW, Ducati czy Harleyem jest przecież całe ogromne stado motocykli, w miarę współczesnych, bardzo często spotykanych na naszych drogach, gdzie współczynnik „myślenia” jest jeszcze bardzo mały. I każdy szanujący się mechanik, który w życiu widział podciśnieniowy gaźnik czy moduł zapłonowy, poradzi sobie z takim sprzętem. Z motocyklem „myślącym” już sobie nie poradzi.
Nie chcę także dowodzić tezy, że coraz większa komplikacja w budowie jednośladów jest ślepą uliczką i donikąd nas nie zaprowadzi, bo to byłoby zbytnim uproszczeniem. Cały otaczający nas świat w zawrotnym tempie się komplikuje i elektronizuje. I niestety, nieodłączną cechą tego procesu jest przechodzenie na jednorazowość. Nikt już przecież nie reperuje psujących się plazmowych telewizorów, laptopów czy elektronicznych zegarków. Zepsuł się? Trzeba kupić nowy, bo starego nie opłaca się już naprawiać. Starego – to znaczy takiego, co ma 3-4 lata. Jest już nowa, lepsza i tańsza generacja telewizora, laptopa, czy w ogóle jakiegokolwiek innego nafaszerowanego elektroniką urządzenia. To samo zaczyna powoli dotyczyć motocykli. Jak już wcześniej wspominałem, motocykle podążają drogą samochodów, a jakie dzisiaj mamy podejście do autka starszego niż 15 lat? To jest zwykły wrak, który bardziej opłaca się oddać na złomowisko, niż wymieniać kolejne podzespoły. I tak się zastanawiam, kto za 15 lat będzie dysponował „softwerami” i urządzeniami diagnostycznymi do produkowanych dzisiaj motocykli? Wychodzi na to, że tylko muzeum techniki i garstka zapaleńców interesująca się zabytkową informatyką. Sam znam pasjonatów, którzy uwielbiają podpiąć do biało-czarnego telewizora starego poczciwego Atari (ciekaw jestem, kto jeszcze pamięta w ogóle tę nazwę) i popykać sobie w tenisa. Tak właśnie wyobrażam sobie za kilkanaście lat walkę z oprogramowaniem do dzisiejszej gwiazdy torów wyścigowych BMW S 1000RR.
A przecież motocykl dla wielu z nas to nie jest tylko trochę żelaza, gumy i plastiku. To jest nasz wierny towarzysz podróży, a nie jedynie środek lokomocji. I ciężko z takim kompanem się rozstawać. A tu pędzący do przodu świat wyraźnie zmusza do rozstania i zamiany na nowszy, jeszcze wspanialszy model. Ale właśnie w tym kierunku nieubłaganie podąża cała współczesna cywilizacja, oparta na krzemie i produktach ropopochodnych. O tempora, o mores!
Tak to jakoś wygląda, że im motocykl jest bardziej „myślący”, tym szybciej to jego myślenie się starzeje. Trochę to tak, jak z telefonami komórkowymi. Powstają kolejne, coraz bardziej doskonałe oprogramowania, wymagające coraz szybszych procesorów, coraz większych pojemności pamięci, a wszystko to, coraz bardziej opakowane w łatwy do powtórnego przerobienia plastik. I motocykle te jeżdżą przecież coraz doskonalej (bo co tu kryć – elektroniczny mózg jest bardziej precyzyjny od ludzkiego), szybciej i bezpieczniej, ale wśród tych wszystkich fantastycznych plusów dodatnich, pojawiają się także plusy ujemne. Duża doza jednorazowości drogich i nierozbieralnych podzespołów oraz uzależnienie od bardzo wyspecjalizowanych serwisów.
Zastanawiam się więc, czy o tych współczesnych „myślących” cudach techniki możemy jeszcze powiedzieć, że mają swoją duszę, jak kiedyś mówiliśmy o Harleyu WL, Junaku, V-maxie, czy BMW R 80GS Dakar? Pewnie nie, bo zawsze tam gdzie więcej „myślenia”, a więc i rozumu, tam duszy jakby mniej.