Czyżby Świat Motocykli zapoczątkował polski stuntriding? Kolejny motocyklista przyznaje się do tego, że film „Wojownicy ulicy” zmienił jego życie. Przeczytajcie moto-życiorys Maćka DOP!
Kiedy zaczęła się moja motocyklowa przygoda? Od takiej informacji powinna rozpocząć się ta krótka historia, jednak mimo szczerych chęci nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafię sięgnąć pamięcią do czasów bez motocykli, motorowerów czy też prospektów i wycinków z gazet o różnych pojazdach. Nie byłem wtedy niskiego wzrostu, byłem po prostu cały mały. Miałem mały rozmiar buta i byłem harcerzem z długimi włosami.
Początki, jak to na ogół bywa, miały miejsce na znanym chyba każdemu motorowerze Romet Komar. Uderzyłem nim czołowo w drzewo, rozłupując nie orzeszka, a mój pierwszy ”profesjonalny„ motocyklowy kask marki Tornado.
Zaraz po nim miałem Simsona SR 50. Dzięki tej maszynie zdobywałem praktyczną wiedzę na temat: ”Dlaczego nie działa i co zrobić, żeby w końcu się przejechać?„. Próbowałem nim tworzyć różne śmieszne triki, jak palenie gumy, tarcie tyłem skutera o ziemię/asfalt i jazdę w uślizgu, która pewnie tylko mi przypominała tę żużlową z telewizji.
Moim pierwszym japońskim sprzętem było SUZUKI GT 80 – już 15 lat temu był stary i pomimo że wyglądał jak chopper, świetnie skakało mi się nim w terenie. Dzięki znajomości z jego następcą, mianowicie pierwszym ”dużym„ motocyklem w postaci SUZUKI GS 550, poznałem rzeczywistą biel swoich kości. To za jego kadencji w Świecie Motocykli, którego (jak każdy mój kolega) miałem wszystkie numery, ukazał się najważniejszy w tamtym czasie film ”Wojownicy ulicy„. To, co w nim zobaczyłem, było niesamowite! Zobaczyłem, co można robić z motocyklem, a że wyobraźnia pokazywała mi tylko dobre zakończenia, nie zniechęciłem się do jazdy.
Wtedy przyszedł czas na pierwszy ”porządny„ motocykl. Yamahą Fazer 600 jeździłem z wielką przyjemnością do czasu, gdy dałem przejechać się znajomemu. Nerwowo czekałem, aż wróci… I sprawdził się czarny scenariusz o wypadku z ich udziałem. Już drugi zakręt udowodnił mu, że nie potrafił jeździć na motocyklu, a betonowy murek utwierdził go w tym przekonaniu, jednocześnie wykonując ”fatality„ mojemu ukochanemu Fazerowi.
Kolejną maszyną była YAMAHA FZR 1000 i z perspektywy czasu stwierdzam, że przebudowa na street fightera była bezsensowna. Wakacyjna udręka w postaci nieprofesjonalnego polerowania aluminium i obszywanie całej FZR w futro przypominają mi o tym, że nie zawsze robiłem to co mądre. Gdzieś w tym czasie również doszczętnie rozbiłem SUZUKI TL 1000 łapiąc shimmy przy odcięciu zapłonu na tylnym kole na 3 biegu. Na szczęście bez złamań, tylko wstrząśnienie mózgu i liczne siniaki.
Potem znowu sprawdzona Yamaha Fazer. Kupiona została na szybko w środku nocy, tylko po to, aby wyruszyć nią następnego dnia do Irlandii. Niecałe 2500 km w pojedynkę okazało się ciekawą przygodą, w skład bagażu wchodziła mała owiewka typu „UFO„ aby po pracy nie tylko zwiedzać Irlandię, ale także trenować mało znany mi jeszcze wtedy stunt, nie niszcząc przy tym cennych elementów Fazera.
Po powrocie na stałe do Polski okazało się, że mój kumpel, legenda polskiego stuntu, Marek Corrida błyskawicznie rozwinął swoje umiejętności i nie dało się go już dogonić. Wtedy nadszedł przełom i pojawiała się wymarzona Honda CBR 600 F4i w wersji stunt. Nowe triki i rywalizacja z Markiem skutecznie motywowała do działania. Wszystko szło jak po maśle, do czasu gdy ktoś nie wpadł na pomysł, aby zrobić pokazy takiej jazdy. Pierwsze, albo jedne z pierwszych, odbyły się w Płocku pod supermarketem oczywiście za darmo, no może nie za darmo, a za obietnice przyszłej współpracy.
Kiedy okazało się, że w Polsce odbywają się stunt zawody, nie można było odpuścić. Niestety rywalizacja kończyła się dla mnie bez większych sukcesów. Średnio zajmowałem mniej więcej 6-7 miejsce, choć zdarzyło mi się nawet być drugim. Mimo że bardzo chciałem wygrać, zawsze wiedziałem, że gdzieś ktoś chce tego bardziej. Nie było to ważne, bo cała otoczka zawodów, ustawek i pokazów spychała na dalszy plan wyniki.
Honda zawsze szczyciła się złym stanem technicznym i coś w naszych relacjach umarło, pożegnaliśmy się na stałe, a jej miejsce zajęło Kawasaki ZX 636R. Żądny nowych wrażeń przesiadłem się następnie na Yamahę R6, szybciutko ją zużyłem i wspomagając się dotacją unijną na pokazy stuntu kupiłem drugą Yamahą R6. Poskładałem z najlepszych części bardzo solidny motocykl. Wszystko było dopracowane jak nigdy, wręcz idealnie! Pierwsze 50 metrów na parkingu, test stoppie i lot przez kierownicę… To nie wróżyło udanej współpracy. Na bydgoskich zawodach owa Yamaha R6 sprawiła, że po nieudanym stoppie mogłem zginać rękę w łokciu w drugą stronę.
Poszukując właściwego motocykla natknąłem się na SUZUKI GSX-R 600 K6, próbowałem też 750, aby za sprawą w zasadzie przypadku wrócić do GSX-R 600, na którym jeżdżę po dziś dzień.
W moim aucie mieszczą się dwa motocykle. Dlatego też ktoś chciał, abym zamiast jeździć na pusto, był wyposażony w drugie narzędzie do stuntu, którym jest Bestia, czyli HYOSUNG GT 650 R. Czemu przydomek Bestia? Po prostu tak się nazywa, może za sprawą dużej mocy w dolnym zakresie, może przez dźwięk jaki wydaje, a może jeszcze coś innego za tym przemawia. Znamy się z Hyosungiem już jakiś czas, a nasza przyjaźń dojrzewa w każdy słoneczny dzień.
Różne rzeczy w życiu robiłem, jednych żałuję bardzo, innych trochę mniej, a jeszcze innych wcale. Bez wahania stunt zaliczam do tych, których nie żałuję wcale. Nawet gdybym miał przestać jeździć, to mam mnóstwo dobrych wspomnień, o czym przekonałem się pisząc ten krótki moto-życiorys. Pozdrawiam!