Celowo nie wymienię jego marki, aby nie być posądzonym o uprawianie sprytnej koniunkturalnej kryptoreklamy. Wspomnę jedynie, że pojazd ów posiada niewielki czterosuwowy silniczek, automatyczne sprzęgło i dźwignię zmiany biegów chodzącą na okrągło: wszystkie kolejne biegi wbija się w dół, a po najwyższej czwórce, kolejne klikniecie w dół i znowu jesteśmy na luzie, przed jedynką. Sprytniutkie, […]
Celowo nie wymienię jego marki, aby nie być posądzonym o uprawianie sprytnej koniunkturalnej kryptoreklamy. Wspomnę jedynie, że pojazd ów posiada niewielki czterosuwowy silniczek, automatyczne sprzęgło i dźwignię zmiany biegów chodzącą na okrągło: wszystkie kolejne biegi wbija się w dół, a po najwyższej czwórce, kolejne klikniecie w dół i znowu jesteśmy na luzie, przed jedynką. Sprytniutkie, nieprawadż? Pojazd ów zobaczyłem po raz pierwszy na zdjęciach i od razu poczułem się jak średniowieczny możnowładca, któremu przedstawiają portret księżniczki wykonany w oleju przez mistrza sztuki malarskiej. Pomyślałem sobie: mój ci on! I zaraz wykonałem telefon do importera, z prośbą o użyczenie pojazdu.I tu po raz pierwszy poczułem się lekko urażony, gdy uprzejmy, ale lekko zdziwiony głos w słuchawce odparł: oczywiście bierz go, tylko po co ci on? Jak to po co, przecież to najpiękniejszy motocykl na świecie. To nic, że karoseryjnie tkwi w latach 80, to nic, że koła ma cieniutkie jak pasztetowa na zgięciu. Ale za to wspaniale jeździ, mało pali, rozpędza się do setki, jest nieczuły na drogowe koleiny i wciśnie się w każdą, najmniejszą nawet dziurę. I w ogóle jest najpiękniejszy. Resztką zdrowego rozsądku zdiagnozowałem właśnie w tym momencie kliniczne objawy zauroczenia. Pan importer lekko tylko kręcąc głową, dodał: ujeżdżaj, ile chcesz, na ten motocykl akurat obłożenia to nie ma. Pierwsze dni jazdy utwierdziły mnie w przekonaniu, że miałem całkowitą rację, wybierając właśnie tego pierdopęda. Do pracy zamiast godziny dostawałem się w 20 minut, tankując raz tygodniu za 20 złociszy. No po prostu żyć, nie umierać. Jednak po paru dniach coś z lekka zaczęło mnie uwierać. Niby wszystko w najlepszym porządku, a jednak coś jest nie tak….Już wiem! Gdy staję na światłach, a obok mnie też przeciska się jakiś motocyklista na ,,prawdziwym” sprzęcie, to albo mnie nie dostrzega w ogóle, albo patrzy z lekką wyższością, żeby nie użyć słowa pogardą. Dziewczęta nie oglądają się z zainteresowaniem, staruszki nie wyklinają, że za bardzo ryczę, w ogóle jakby mnie nie było. Ba, nawet skuterzyści, ale tylko ci od dużych, wypasionych wersji spoglądają na mnie (jeżeli w ogóle raczą zauważyć) z lekko krzywym uśmieszkiem wyższości. Do tej pory nigdy nie spotkałem się z podobnym zjawiskiem (nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z podobnym pojazdem), a zauroczenie sprzętem dodatkowo położyło mi zaćmę na oczy. Powoli jednak zaczynało do mnie docierać, że z grona motocyklistów zostałem usunięty. A w zasadzie sam na własną prośbę się usunąłem. I nie pomoże tu żadne tłumaczenie, że ten pojazd to nie skuter, ani nawet motorower, że ma 125 ccm pojemności. Na ulicy jestem postrzegany jako starszy facet na pierdopędzie i tyle. Zacząłem się więc zastanawiać, czegóż to mój pojazd nie ma, co mają inne, że traktowany jest jakoś tak po macoszemu. Przecież w mieście daje sobie całkiem dobrze radę i siedzi się na nim bardzo wygodnie, i wiatr we włosach też niekiedy występuje… I nagle mnie olśniło! To jest pojazd całkowicie użytkowy. Przeznaczony nie do dalekiego cruisowania, ani supermotowania, ani nawet do dzidowania i palenia laczka. Taka zwykła szara myszka, do codziennej pracy. A kto kupuje takie sprzęty? Ot, ludzie bez fantazji, niewidzący w motocyklu jego zaklętego w stal piękna, tylko pociągowego konia. Ba, nawet nie konia, tylko najwyżej osiołka czy muła. Potrzebny jest jedynie po to, aby tanio i w miarę szybko dowieźć właściciela do biura, albo na nocną zmianę do hurtowni. Skoro pojazd jest taki, to i jego właściciel też pewnie jest nudny, małolitrażowy i ogólnie rzecz ujmując, niemotocyklowy. Nie warto więc na niego (i jego maszynkę) zwracać uwagi. Przecież zupełnie inaczej prezentuje się koło kogoś na Drag Starze ze sprutym wydechem, który wolno sunąc ulicami miasta, obwieszcza całemu światu feerią chromowych błysków i silnikowym gulgotem: oto jadę! Poddając się tym niewesołym rozmyślaniom, już miałem zamiar zachować się jak niewiernych kochanek i zwrócić motorek importerowi, ale na szczęście niebiosa zesłały na mnie iluminację. Stanął bowiem oto na światłach obok mnie koleś na KTM Supermoto, który ewidentnie nie do końca radził sobie z maszyną. A ja rozżalony na cały świat za niedocenienie dosiadanej przeze mnie pięknoty, postanowiłem pokazać gościowi, kto tu rządzi. Oczywiście, gdyby nie moje miłosne zaślepienie, pewnie nigdy bym nie próbował porwać się na podobne szaleństwo, ale jak wcześniej już wspominałem, zakochany człowiek nie myśli racjonalnie. Wbiłem więc jedynkę i ze świateł przy dawnym warszawskim dworcu Marymont ruszyłem najostrzej, jak mogłem, ciasnym łukiem w prawo na wiadukt nad Trasą Toruńską i zaraz potem równie ciasnym ślimakiem w dół, by na wyżej wymienioną trasę wyjść pełnym ogniem. No i co? Gość został z tyłu. Może niezbyt daleko, ale jednak z tyłu! I w zasadzie wcale mnie nie interesowało, czy zabrakło mu umiejętności, czy po prostu nie chciał się ścigać. Bo ja się ścigałem, byłem pierwszy i to mi wystarczyło. Ale humor za to poprawił mi się od razu. I od razu przestało mi przeszkadzać, że jeżdżę sprzętem, który w powszechnym mniemaniu wyklucza mnie z braci motocyklowej, a szufladkuje jako skuterowco-motorowerowca. Teraz już wiem, że czerpać radość z jazdy można nie tylko wielkim, wypasionym motocyklem, ale w zasadzie wszystkim, co zamontowane ma dwa koła i spalinowy silnik. A jak znowu będę kiedyś miał okazję jeździć nieco mniejszym motocyklem i znowu zacznę popadać w depresję z powodu niedoceniania mojego pojazdu przez innych motocyklistów, to mam na to bardzo proste lekarstwo. Znowu popróbuję dołożyć komuś na światłach. A nuż się uda? Taka terapia jest bardzo skuteczna i polecam ją wszystkim, zwłaszcza że jeżeli przeciwnik podejmie rzuconą rękawicę, zawsze można znaleźć wytłumaczenie: przecież on miał dużo mocniejszą maszynę.A zauroczenie? No cóż, nieco przybladło, tak jak większość żarliwych ludzkich uczuć, tym bardziej że niedawno zadzwonił pan importer z prośbą, abym oddawał pierdopęda, bo jakiś magazyn telewizyjny właśnie chce kręcić o nim program. Więc musiałem go zwrócić.