Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, najpierw ustaliliśmy, w jakim języku będziemy się porozumiewali. Na szczęście wybór nie był wielki, bo przyznam szczerze, nie jestem zbyt mocny we flamandzkim, a mój rozmówca też nie do końca radził sobie z polskim. Dogadywaliśmy się więc w języku nieco zbliżonym do angielskiego. Ponieważ człowiek był pierwszy raz […]
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, najpierw ustaliliśmy, w jakim języku będziemy się porozumiewali. Na szczęście wybór nie był wielki, bo przyznam szczerze, nie jestem zbyt mocny we flamandzkim, a mój rozmówca też nie do końca radził sobie z polskim. Dogadywaliśmy się więc w języku nieco zbliżonym do angielskiego.
Ponieważ człowiek był pierwszy raz w Polsce, jego spojrzenie na nasz kraj było – można rzec – dziewicze i zupełnie jeszcze nieskażone cudzymi opiniami. Muszę przyznać, że dopiero człowiek z zagranicy potrafił otworzyć mi oczy na zjawisko, którego do tej pory nie dostrzegałem zupełnie, a jest tak wszechobecne, że potykamy się o nie niemal na każdym kroku.
Jak się okazuje, w Polsce nie powinniśmy wcale jeździć na motocyklach. Przy naszych zarobkach i obowiązujących cenach po prostu na to nas nie stać. Zarabiając średnio pięć razy mniej niż nasi przyszli bracia ze zjednoczonej Europy, za swoje marzenia musimy płacić tyle samo. Bo motocykl to przecież nic innego jak marzenia. I tak naprawdę to nie płacimy ani za silnik, ani za koła, ani nawet za owiewki, ale za nasze wyobrażenia o poczuciu swobody, rozkoszowaniu się prędkością i tzw. wiatrem we włosach – cokolwiek miałoby to znaczyć. Harley-Davidson twierdzi, że motocykl daje w zasadzie gratis, a płaci się tylko za legendę. Musi być w tym jakieś ziarenko prawdy, skoro ludzie kupują pojazdy cięższe, wolniejsze, mniej nowoczesne, a przy okazji dwa razy droższe od japońskiej konkurencji. Niezależnie jednak od tego, czy jednoślad jest produkcji amerykańskiej, japońskiej, włoskiej, czy niemieckiej i tak kosztuje kupę siana. A przecież człowiek jest tak skonstruowany, że najpierw zaspokaja swoje podstawowe potrzeby, a dopiero w drugiej kolejności myśli o głupotach. Dla większości homo sapiens podstawowymi potrzebami są jedzenie, spanie i rozmnażanie się. W przypadku polskich motocyklistów w oczach zagranicznego turysty priorytety rozkładają się zupełnie inaczej. Najpierw przyoszczędzić poprzez serię bolesnych wyrzeczeń trochę grosza na jaką taką maszynę, a potem ścibolić na paliwo. Reszta potrzeb jest w zasadzie do pominięcia, no może poza tą ostatnią z wymienianych wcześniej. Wielokrotnie słyszałem rozmowy różnych kolesi, którzy zastanawiali się, na którą imprezę pojechać, bo na obie nie da rady wyskrobać kasy. Tego typu problemy są raczej niezrozumiałe dla przeciętnego motocyklisty z Niemiec, Belgii czy Francji. Również proces zakupu maszyny też nie jest w ich wypadku przykładem niepoczytalności umysłowej czy wyrazem heroizmu, ale prostą rozmową z bankiem udzielającym pożyczek na jasnych i akceptowalnych warunkach.
W Polsce wygląda to nieco inaczej. Każdy kolejny miesiąc spłaty kredytu okraszony jest wielką niepewnością. Dam radę spłacić czy nie? Utrzymam się na stanowisku czy wywalą mnie z pracy? A jak się nie uda? No to pa, pa, ukochana maszyno! A przecież nie mówimy tylko o pojazdach nowych fabrycznie kupionych na kredyt. Gros tych nieco bardziej leciwych, mających lata świetności za sobą, też jest kupowane za raty oddawane z ciężkim sercem. I to właśnie wyróżnia nas spośród europejskich bikerów. Aby kupić maszynę, musimy się zdobywać na znacznie większe poświęcenia. Ergo – jesteśmy znacznie większymi pasjonatami dwu kółek. Przecież gdyby przeciętny niemiecki czy włoski motocyklista wydawał na maszynę proporcjonalnie do swych zarobków tyle co Polak, to wszyscy w tych krajach jeździliby co najmniej MV Agustami, Vincentami czy innymi maksymalnie ekskluzywnymi maszynami. Na najdroższy model Harleya czy Ducati właściwie nawet nie powinno się spoglądać. Odwracając sytuację: gdybyśmy w Polsce wydawali tyle co Niemcy proporcjonalnie do zarobków, to sądzę, że nie wyszlibyśmy poza krąg starych Jaw, Urali i Dnieprów. A tu proszę, co roku kilka tysięcy fabrycznie nowych pojazdów znajduje w Polsce nabywców. Może to właśnie znane u nas od wieków powiedzenie „zastaw się, a postaw się” znajduje tutaj zastosowanie? Nie stać mnie na taki wydatek, ale trudno, trzeba spróbować, a jakoś to będzie. Jak to mawiał mistrz Wyspiański: niech się pali, niech się wali, byle tylko grajcy grali. Tak to chyba trochę wygląda nasz rodzimy motocyklizm. A przecież ogólnie wiadomo, że nie sztuką jest kupić, sztuką jest utrzymać. Coroczne ubezpieczenia, okresowe przeglądy (znam miejsca, gdzie przyjemność taka kosztuje powyżej 1000 zł), wymiany klocków, opon itd. Trzeba bulić, a tu kredyt z odsetkami cały czas cyka, cyka i cyka…
Przy okazji należy zauważyć, że mój świeżo poznany zagraniczny kolega nie znał całej prawdy o trudach naszych motocyklistów. Użeranie się z niekompetentnymi i tragicznie drogimi serwisami to nasz chleb powszedni. Niestety, konkurencja w tej branży nie jest jeszcze tak daleko posunięta, aby lepsze warsztaty wypierały gorsze i konkurowały ze sobą za pomocą cen i jakości usług, a nie podstępnych chwytów poniżej pasa. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki i dokładając jeszcze fatalny stan dróg oraz brak torów wyścigowych, możemy dojść do wniosku, że na motocyklu w naszym kraju mogą jeździć jedynie ludzie słabi na umyśle albo rzeczywiście wybitnie zdesperowani. Przecież znacznie taniej, bezpieczniej i bardziej elegancko byłoby kupić sobie nowe trampki i zająć się joggingiem.
Generalnie można wysnuć taką tezę, że bawimy się zabawkami, na które nas nie do końca stać, a w dodatku przez resztę społeczeństwa jesteśmy postrzegani jako banda niebezpiecznych dla otoczenia (i oczywiście samych siebie) dawców organów. Tu przy okazji należałoby dokonać małej dygresji, bo być może przypadkowo felieton przeczyta jakiś osobnik określający nas „dawcami” i dowie się, że zdecydowana większość organów wewnętrznych motocyklisty po wypadku śmiertelnym nie nadaje się absolutnie do niczego, a już najmniej do transplantacji. Przeciążenia przy uderzeniach są tak duże, że większość tkanek po prostu się rozlatuje. Powyższe określanie motocyklistów jest więc po pierwsze nieprawdziwe, po drugie mało eleganckie, a po trzecie mało śmieszne. Jak zauważyła kiedyś brytyjska królowa – nas to nie bawi.
Wracając jednak do wątku zasadniczego – motocykle w kraju nad Wisłą to zabawa wielce kosztowna. Jednak ciągle zabawa, bo w Polsce jeszcze bardzo mało ludzi traktuje motocykl czy motorower jako alternatywny środek lokomocji i receptę na wiecznie zakorkowane ulice miast. Po Londynie czy Rzymie codziennie mkną tysiące jednośladów, bo ludzie po pierwsze chcą jak najszybciej i najskuteczniej dotrzeć do wyznaczonego celu, a po drugie umieją liczyć pieniądze. Chociaż w stosunku do zarobków paliwo nie jest tam tragicznie drogie, to jednak motocykl zużywa go znacznie mniej niż samochód, co pozwala ograniczyć niepotrzebne wydatki. Może właśnie z powodu umiejętności skrupulatnego liczenia i bez zbędnego „postaw się…” w pewnych krajach żyje się jakby lżej.