Kilka miesięcy temu zastanawiałem się nad konsekwencjami wejścia nowych uregulowań prawnych Euro 4 dla branży motocyklowej. Częściową odpowiedź znamy już dzisiaj.
Sprzedaż motocykli klasy 125 w grudniu ubiegłego roku poszybowała w kosmos. Zarejestrowanych zostało więcej maszyn tego segmentu, niż kiedykolwiek dotąd. Czyżby Polacy tuż przed świętami i Nowym Rokiem zapałali nieujarzmioną miłością do jednośladów? A może po zegarkach, laptopach i quadach przyszła moda na takie podchoinkowe prezenty? Obawiam się, że nie. To zapobiegliwi sprzedawcy rejestrowali motocykle, żeby móc potem zbywać je jeszcze według homologacji Euro 3.
Prosty sposób i skuteczny – ma jednak swoje wady. Klient kupując taki motocykl decyduje się jakby nie było na pojazd „używany”, któremu leci już okres gwarancyjny. Po drugie, ileż można zarejestrować na firmę takich motocykli – kilka, w najlepszym razie kilkadziesiąt. Ale pozostaje pytanie „co dalej ósma klaso?”. Ano, trzeba będzie jakoś przełknąć gorzką pigułkę nowych norm, które de facto w niewielkim tylko stopniu wpłyną na ochronę atmosfery, czy przyczynią się do podniesienia poziomu bezpieczeństwa na drogach, ale z pewnością skomplikują konstrukcje i podniosą ceny tej grupy jednośladów.
Katalizatory i systemy wtórnego dopalania spalin jakoś jeszcze jestem w stanie przełknąć. Ale obowiązek stosowania zintegrowanych systemów hamulcowych i ABS-u nawet w najmniejszych motocyklach wydaje mi się przesadą. Przecież główną ideą małych motocykli jest ich prosta budowa (i niewygórowana cena) i względne bezpieczeństwo powodowane raczej mizernymi osiągami. Owszem, nie przeczę, że zdarzają się „stodwudziestkipiątki” potrafiące rozpędzić się niemal do 130 km/h, ale są to bardzo nieliczne wyjątki. Kapitalna większość takich maszyn z trudem doczołguje się do setki, w dodatku zajmuje im to jakieś eony. Praktyczna średnia prędkość waha się w okolicach 60 km/h czyli mniej więcej tyle, ile z górki osiąga peleton kolarski. I czy tu rzeczywiście konieczny jest ABS? Rowerzyści jakoś dają sobie radę bez tego ustrojstwa, chociaż nie mam wątpliwości, że dla „podniesienia bezpieczeństwa” unijni urzędnicy wezmą się wkrótce i za nich.
Może i jestem motocyklistą nieco starszej daty, ale podejrzewam, że pewne uniwersalne wartości, wspólne dla wszystkich zakochanych w stalowych rumakach, nie ulegają zmianom. Najważniejsze są: przygoda, dobra zabawa, poczucie wolności. Potrzebę bezpieczeństwa stawiamy gdzieś za nimi. Gdyby było odwrotnie, to na motocyklach pewnie nikt by nie jeździł, bo z gruntu rzeczy są mniej bezpieczne w użytkowaniu niż samochody. Zastanawiam się więc, kto w imieniu motocyklistów w unijnym parlamencie forsuje takie regulacje? Jest dla mnie oczywiste, że europosłowie, skoro już dostali do głosowania taki projekt, to dla wspólnego dobra czy podniesienia czystości powietrza (i inne takie tam…) oczywiście byli „za”. Lecz wcześniej ktoś ten projekt napisał. Ktoś musiał wpaść na pomysł, żeby w ogóle się za to zabierać. Tu dochodzimy do sedna sprawy. Chciałbym poznać argumenty, którymi kierowali się inicjatorzy wdrożenia takiej ustawy. Poznać, aby móc z nimi polemizować, bo wydaje mi się, że w polskich warunkach taka zmiana regulacji przyniesie więcej szkody niż pożytku.
Nie jesteśmy jeszcze tak bogatym społeczeństwem, jak większość zachodnich i cena zakupu stanowi przeważnie podstawowy czynnik wyboru. Sądząc po statystykach, przeciętny rodzimy nabywca „sto-dwudziestkipiątki” wybiera Rometa albo Junaka, ale nie z pobudek patriotycznych, bo przecież wiemy, gdzie one sa produkowane. Są po prostu tańsze od wszystkich produktów europejsko-japońskich. Jeżeli dołożymy do nich ABS i zintegrowane hamulec, to zdrowy rozsądek podpowiada mi, że przestaną być tańsze. A wbrew lansowanym przez nasz obecny rząd tezom, producenci, importerzy i sprzedawcy nie wezmą tych kosztów na siebie, tylko każą dopłacić. Chciałbym więc poznać stanowisko polskich europalamentarzystów w kwestii wprowadzenia nowych norm.