Trudno więc wymarzyć sobie do takich zabaw lepsze tereny niż wysokie Alpy. Kurs odbywał się więc w okolicach austriackiego Saalsfelden, a jego głównym zadaniem było nauczenie adeptów, jak w miarę szybko poruszać się po krętych i stromych drogach, nie tracąc przy okazji zdrowia, a w gorszych przypadkach nawet życia. Przy czym zaznaczyć należy, że w […]
Trudno więc wymarzyć sobie do takich zabaw lepsze tereny niż wysokie Alpy. Kurs odbywał się więc w okolicach austriackiego Saalsfelden, a jego głównym zadaniem było nauczenie adeptów, jak w miarę szybko poruszać się po krętych i stromych drogach, nie tracąc przy okazji zdrowia, a w gorszych przypadkach nawet życia. Przy czym zaznaczyć należy, że w takich warunkach „szybko” oznacza 80-90 km/h.
Pierwsze godziny kursu poświęcone były prostym ćwiczeniom wykonywanym na specjalnie w tym celu zbudowanym torze. Niby nic wielkiego – szeroki slalom pokonywany na dużych szybkościach, wąski slalom – jak najwolniej, ciasne kółka, ósemki, jednym słowem coś, co teoretycznie każdy motocyklista na świecie ćwiczy godzinami, zanim uzyska upragniony kwit z dużą literką „A”. Jednak zasadnicza różnica między tymi podstawowymi ćwiczeniami w Austrii a naszymi krajowymi polegała na tym, że instruktor najpierw wyjaśniał technikę jazdy, następnie sam pokazywał, jak należy wykonać zadanie, a na końcu każdemu z kursantów udzielał wskazówek, co robi dobrze, a co źle. Ćwiczonka były w miarę proste, kursanci raczej doświadczeni, więc wszystko szło sprawnie.
Chodzi jednak o zasadę. Najpierw teoria jazdy, potem pokaz, a następnie ćwiczenia praktyczne. Ciekawe, czy na jakimkolwiek kursie motocyklowym w naszym kraju instruktor wyjaśnia, kiedy należy użyć hamulca przedniego, kiedy tylnego, jak balansować ciałem na zakręcie albo gdzie koncentrować wzrok podczas wykonywania ciasnych ósemek lub pętli? Pytanie jest w zasadzie retoryczne i nie wymaga odpowiedzi. Każdy z Was doskonale wie, jak to wygląda w naszej praktyce: Dzień dobry! To jest motocykl, to jest plac manewrowy, jedynka do dołu, sprzęgło w lewej ręce. Proszę, zaczynamy ćwiczenia. Można by się zastanawiać, dlaczego u nas wygląda to tak dziadowsko i nieprofesjonalnie, ale odpowiedź jest bardzo prosta. Panowie instruktorzy (oczywiście, nie wszyscy, ale – niestety – arcyznakomita większość) po prostu sami nie umieją jeździć na motocyklach. Żeby było jasne – nie chodzi mi o umiejętność przemieszczania się z punktu A do punktu B bez wywrotki, ale o rzeczywistą wiedzę z zakresu technik jazdy motocyklem. To mniej więcej tak jak z budową domów. To, że udało mi się sklecić z desek latrynę na podwórku, to jeszcze wcale nie znaczy, że potrafię wymurować ściany i mam prawo nazywać się budowniczym
Co ciekawsze, nie powinniśmy mieć pretensji do panów instruktorów, że nie umieją jeździć na jednośladach. Istnieją przecież w różnych klubach sekcje żużlowe, trialowe, wyścigowe, gdzie lepiej czy gorzej można podnosić swoje umiejętności. Polskie prawo nie wymaga jednak od motocyklowych instruktorów praktycznej umiejętności (podkreślam – umiejętności!) jazdy motocyklem. Wystarczy tylko przemieścić się z punktu A do punktu B bez zwałki, orientując się przy okazji w przepisach ruchu drogowego, aby otrzymać prawo szkolenia innych. A skoro instruktor nie bardzo wie, czego uczy, trudno, aby kursant dowiedział się od niego czegokolwiek. Ot, i cała tajemnica. Po zdaniu egzaminu należy już samodzielnie, metodą prób i błędów (lub podpatrywania u bardziej obytych kolegów), nabierać odpowiednich umiejętności.
Wróćmy jednak do szkolenia w Austrii. Przez pierwsze dwie godziny jazdy po alpejskich krętych drogach z mocno ograniczoną widocznością miałem wrażenie, że zaraz wyląduję na dnie urwiska, nie „wyrobiwszy się” w winklu. Niemal taką samą uwagę musiałem przykładać zarówno do prowadzenia pojazdu, jak i kontrolowania zwieraczy pośladków. Jednak po pewnym czasie, gdy okazało się, że za ciasnym zakrętem pokonywanym z kosmiczną prędkością (90 km/h) nie czyha na mnie rozsypany żwir, plama oleju czy najeżony wystającymi kosami kombajn, jazda stała się ogromną przyjemnością i tak już pozostało do końca kursu. Po pewnym czasie mogłem nawet część uwagi (tę skierowaną wcześniej na zwieracze) poświęcić na podziwianie zapierających dech w piersiach krajobrazów czy zastanawianie się nad wcześniejszymi wskazówkami instruktorów dotyczącymi popełnianych przeze mnie błędów. Po skończonym kursie czułem się niemal jak Max Biaggi.
Jednak bardzo szybko musiałem zweryfikować swoje nowo nabyte umiejętności. Powód był bardzo prozaiczny – powrót do kraju. Cóż – różnica między poruszaniem się po naszych drogach a Alpami jest zasadnicza – tam się jeździ, tu – walczy o przeżycie. Każdy zakręt z ograniczoną widocznością jest potencjalnie niebezpieczny, bo nikt nie jest w stanie zgadnąć, jaką niespodziankę nam szykuje. Każdy stojący na poboczu samochód stanowi zagrożenie, każde skrzyżowanie to rosyjska ruletka. Może taki obraz naszej drogowej rzeczywistości jest nieco przesadzony, ale doskonale „uwypukla nabrzmiałe jądro problemu”. Niemniej z pewnością w polskich warunkach powinno się mówić raczej o „technice przeżycia” niż o technice jazdy rozumianej w ogólnie przyjętym na świecie znaczeniu tych słów. Co z tego, że potrafisz ładnie „zejść na kolanko”, jak pod tym kolankiem zaraz pojawia się plama rozlanego oleju albo płynu hamulcowego i ostatnią fazą pokonywania zakrętu jest wielce spektakularna gleba zamiast efektownego wyjścia na pełnym gazie. To, co prawda, ewolucja równie miła dla oka postronnego widza, jednak zdecydowanie mniej przyjemna dla kierowcy i jego maszyny. Cóż z tego, że potrafisz efektownie pojechać na przedniej gumie, kiedy pojawiająca się nagle wystająca z asfaltu studzienka ściekowa lub głęboka wyrwa w jezdni może w każdej chwili pozbawić cię uzębienia.
Oczywiście, warto mieć świadomość, że teoretycznie posiada się znajomość prawidłowej jazdy motocyklem, jednak w praktyce powinniśmy raczej uczyć się „technik przeżycia”, bo z pewnością zaoszczędzimy w ten sposób sporo pieniędzy i zdrowia. Podstawową zasadą podczas przemieszczania się motocyklem jest ta, która mówi, że z maszyny się zsiada, a nie jest się zrzucanym. Jednym słowem – nie daj się człowieku zabić! A tak zupełnie przy okazji, warto pamiętać, żeby samemu też nie stwarzać zagrożeń na drodze. Ale to już temat na zupełnie inną bajkę.