Skoro wszyscy w naszym pięknym kraju zabrali już głos w sprawie nowych przepisów kodeksu drogowego dotyczących jazdy w tunelach, również i ja postanowiłem publicznie wypowiedzieć się na ten temat.
Skoro bowiem dyskusja była aż tak zażarta i budząca wiele emocji, to prawdopodobnie i zagadnienie jest ważkie. Słyszeliśmy więc wiele mądrych wypowiedzi popierających, albo też zgoła nie zostawiających suchej nitki na przepisie mówiącym o zachowaniu odległości 50 metrów między pojazdami jadącymi w tunelu. Jest to jeden z kolejnych zagmatwanych pomysłów Parlamentu Europejskiego mający na celu poprawienie bezpieczeństwa ruchu drogowego. Ponieważ i Polska od pewnego czasu należy do Unii (chociaż mam wrażenie, że nie wszyscy jeszcze przyjęli to do wiadomości), powinniśmy i my zastosować się do tej dyrektywy. Skądinąd bardzo słusznie, bo jeżeli powiedziało się sakramentalne „A”, to wypadałoby powiedzieć także zwyczajowe „B”, nawet, jeżeli nie do końca jesteśmy przekonani co do jego sensu.
Tak czy owak wielu mądrych i niemądrych ludzi wypowiadało się na ten temat na łamach wszelkich możliwych mediów. Zastanawiano się więc, jak będziemy odmierzać te nieszczęsne 50 metrów, czy odległość 48,5 m będzie już karana mandatem, w jakiej wysokości i jakimi metodami stróże prawa będą dokonywać pomiarów. I wszystko byłoby w porządku, bo nad takimi projektami zawsze warto się zastanawiać, czy przyniosą więcej pożytku czy szkody, w jaki sposób skutecznie egzekwować nowe prawo itp. Gdyby nie jeden podstawowy fakt. Dyrektywa unijna mówi tylko o niektórych rodzajach tuneli w terenie niezabudowanym, a w Polsce jak na razie (i nie zanosi się, żeby kiedykolwiek nas to dotyczyło) żadna dziura w ziemi nie łapie się pod te kryteria. Ale nie szkodzi, co sobie podyskutowaliśmy, to nasze!
Z kolei nad inną zmianą kodeksu drogowego należało pochylić się już znacznie bardziej poważnie, a argumenty padające z różnych stron były znacznie poważniejszego kalibru. Chodzi o jazdę na światłach przez cały rok również przez samochody. Pozornie problem ten nie dotyczy braci motocyklowej, bo my musimy jeździć na światłach od dawna, jednak można dopatrzyć się pewnych aspektów bezpośrednio dotyczących jednośladów. Do tej pory samochodziarze musieli jeździć na światłach jedynie zimą. Tak się składa, że zimy u nas nie należą do najłagodniejszych, więc w tym czasie motocykle na drogach pojawiają się raczej sporadycznie. Można nawet zaryzykować tezę, że nie ma ich wcale, o ile przyjmiemy jednoprocentowy margines błędu. Przez pozostałą część roku motocykliści musieli jeździć z włączonymi reflektorami, a samochody nie. Czyli tak jakby na zmianę. Jak nie jedni, to drudzy, zawsze ktoś musiał jeździć na światłach. I z punku widzenia motocyklistów taki przepis był korzystny. Jeżeli bowiem w sezonie letnim widziałem z daleka zbliżające się światło, spokojnie można było zakładać, że jest to jednoślad, przeważnie jadący z prędkością znacznie większą od samochodu. Światełko takie równie dobrze powinno być zarówno z przodu, jak i w lusterku wstecznym. Dopiero po jakimś czasie dołączy do niego ryk wydobywający się z wydechu. Oba te czynniki moim zdaniem dosyć skutecznie potrafią zwrócić uwagę innych uczestników ruchu na pędzące motocykle. I z pewnością do tej pory przyczyniały się do zwiększenia bezpieczeństwa motocyklistów. Oczywiście trudno jest ocenić, w jakim stopniu ten przepis ruchu drogowego przymuszający motocyklistów do jazdy na światłach wpływał na zmniejszenie ilość wypadków z ich udziałem, bo zapewne nikt nie przeprowadzał takich badań (trudno mi jest nawet wyobrazić sobie metodę badawczą), ale spokojnie możemy zakładać, ze jednak wpływał.
Teraz, gdy wszystkie pojazdy muszą przez cały rok mieć włączone światła podczas jazdy, z pewnością motocykle będą mniej widoczne na drodze. To znaczy nie będą mniej widoczne, bo ryczeć wydechami i świecić będą tak samo jak do tej pory, tyle tylko, że wśród setek tysięcy innych pojazdów nie będą się już tak wyróżniały. Myślę sobie jednak, że nowy przepis przyczyni się do ogólnego podniesienia poziomu bezpieczeństwa na drodze i „pro publico bono” my, motocykliści, nie powinniśmy utyskiwać. Przecież pieszemu, który wchodzi na jednię z przeświadczeniem, że jest bezpiecznie, a nie zauważył nadjeżdżającego pojazdu, jest zasadniczo wszystko jedno, czy rozjechany zostanie przez samochód, czy motocykl. Również wykonując różne manewry na drodze każdy kierowca łatwiej zauważy inny pojazd z włączonymi światłami niż bez. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie polemizować z tezą, że pojazd oświetlony jest lepiej widoczny na drodze.
Z kolei przeciwnicy jazdy na światłach wysuwają argumenty o większym zużyciu paliwa przez auto, o nadmiernej eksploatacji układu elektrycznego itp. Nie da się ukryć, że obciążony alternator stawia większy opór mechaniczny, bo przecież z czegoś musi powstawać prąd, więc i autko zapewnie minimalnie więcej zużywa paliwa i troszkę bardziej zatruwa atmosferę i odrobinę szybciej zużywają się łożyska itp. Mało tego, te wszystkie „straty” są dosyć łatwo wyliczalne i zapewne w skali kraju mogą kumulować się w miliony złotych. Zgoda. Tyle tylko, że jeżeli z powodu włączonych świateł w samochodzie ocalone zostanie choćby jedno ludzkie życie, to warto jest je włączyć. Tej wartości tak łatwo nie da się już wymierzyć pieniędzmi. Również niełatwo jest ocenić, ile kosztuje kalectwo (przecież nie zawsze wypadek kończy się śmiercią), chociaż koszty leczenia, rehabilitacji i powrotu do normalnego życia pewnie jakoś dałoby się ustalić. Sporo się ostatnio mówiło o człowieku, który w sposób oficjalny chciał zakończyć swoje życie po wypadku motocyklowym, w którym uczestniczył kilkanaście lat temu. Ponieważ okoliczności wypadku nie są mi znane, nie wiem więc, czy włączone światła miałyby jakikolwiek wpływ na inny rozwój wypadku, wiem za to jedno. Nie ma takiej ilości dodatkowo wypalonej benzyny i zużytych łożysk alternatorów, których koszt mógłby być równoważny z nieszczęściem tego człowieka. Jeżeli więc jazda samochodami na światłach chociaż w minimalnym stopniu przyczyni się do podniesienie ogólnego poziomu bezpieczeństwa na drogach, to podpisuję się pod tym przepisem oboma rękami, a jak trzeba to i nogą.