Podobno motocykl jest jednoosobowym urządzeniem drogowym. Tak twierdzi pewna część motocyklistów, którzy jakoś nie mają przekonania do wożenia pasażera. Ja z kolei, szczerze powiedziawszy, nie jestem szczególnym miłośnikiem jazdy na tylnym siodełku i jeżeli mogę, to unikam jazdy w charakterze bagażu czy – jak kto woli – balastu. Cóż jednak mają począć ci, którzy z […]
Podobno motocykl jest jednoosobowym urządzeniem drogowym. Tak twierdzi pewna część motocyklistów, którzy jakoś nie mają przekonania do wożenia pasażera. Ja z kolei, szczerze powiedziawszy, nie jestem szczególnym miłośnikiem jazdy na tylnym siodełku i jeżeli mogę, to unikam jazdy w charakterze bagażu czy – jak kto woli – balastu. Cóż jednak mają począć ci, którzy z tych lub innych względów nie mogą sami kierować jednośladem, a całą duszą czują się motocyklistami? Wbrew pozorom takich ludzi jest całkiem sporo. Pomijam, że powodem jazdy z tyłu może być prozaiczny brak kasy na własny motocykl, ale przeszkodą w prowadzeniu mogą być także ułomności fizyczne. Oto przykład: moja żona, będąc już osobą dorosłą, przez kilka lat usiłowała łapać równowagę na rowerze. Zawsze to w razie wywrotki mniej bolesne niż na motocyklu, a i finansowo lepiej, bo prawdopodobnie taniej jest doprowadzić do użytku po dzwonie rower niż motocykl. Mimo szczerych chęci próby się nie powiodły, a ponieważ całą duszą czuła się motocyklistką – pozostała jedynie rola pasażera. Co w zasadzie niemal nigdy kierowcy nie przeszkadza, pod warunkiem że jeździ się maszyną o pojemności powyżej 250 ccm ani nie wybiera w dłuższą trasę czymś, co przypomina R1 albo GSXR 1000. Podejrzewam (bo nie wiem tego na pewno), że jeżeli tylko pasażer zaufa kierowcy, ma odpowiednią ilość centymetrów kwadratowych siodła pod tyłkiem, a nogi nie znajdują się w zbytnim przykurczu z powodu wysoko umiejscowionych podnóżków – jazda z tyłu także może być przyjemnością. W końcu czuje się ten sam (a może z powodu wystawania ponad owiewkę – jeszcze lepszy!) wiatr we włosach, a asfaltową wstęgę widzi się niemal tak samo, jeżeli nie liczyć oczywiście pleców kierowcy.
Pisząc kiedyś o szczególnej samotności motocyklisty, myliłem się. Przyznaję to po latach, nie wstydząc się, bo podobno tylko krowa nie zmienia poglądów. Nie zmienia z prostej przyczyny – bo ich nie ma. Wydawało mi się, że jeżdżąc na motocyklu, nawet z pasażerem, a właściwie pasażerką (ostatnio modne określenie – „plecaczkiem”), doświadczam szczególnego poczucia samotności i oderwania chociaż na moment od reszty świata. Ta odległość mierzona w centymetrach była zawsze niewielka (albo wręcz wcale jej nie było), jednak mentalnie wydawała mi się ogromna. Jestem tylko ja, moja maszyna, a cały świat pozostaje gdzieś daleko, nieistotny i w zasadzie niepotrzebny. Jednak przekonałem się, że tak naprawdę nigdy nie byłem sam na motocyklu. Przekonałem się w momencie, kiedy zabrakło mojego „plecaczka”. W zasadzie niezależnie od tego, na jak długo, jak daleko i jak samotnie odjechałbym od domu, to i tak jechałem z pasażerem. Zawsze był ktoś, kto towarzyszył mi w podróży, z czego nie zdawałem sobie sprawy, a dotarło do mnie dopiero w momencie, gdy tego kogoś zabrakło i rzeczywiście mi już nie towarzyszy (chociaż nie jest to do końca takie pewne). Ten ktoś zawsze niepokoił się, czy w całości dotrę do zaplanowanego celu, czy nie spotkają mnie jakieś niemiłe niespodzianki i bezpiecznie powrócę do domu (nie zawsze w stanie nadającym się do natychmiastowego dalszego użytku).
To w zasadzie główny powód, dla którego przyznaję się do mojej pomyłki. Jest jednak również drugi, dla którego zmieniłem zdanie co do motocyklowej samotności. Wiąże się bezpośrednio z pierwszym powodem, jednak odbieram go zupełnie inaczej. Otóż na pogrzebie mojej żony mimo, delikatnie mówiąc, niezbyt korzystnych warunków atmosferycznych (w praktyce: zimno, wietrznie i mżawka, jak to pod koniec października) zjawiło się całkiem spore grono motocyklistów. W dodatku towarzystwo przybyło nie tylko z Warszawy i okolic, ale również wielu odległych miast. Zgromadzenie jednośladów musiało być rzeczywiście spore i imponujące, nawet powązkowskie kwiaciarki przywykłe w końcu do różnego rodzaju celebracji wyrażały swoje zaciekawienie. A przecież nie chowano nikogo ani szczególnie znanego, ani nawet zasłużonego dla kraju. Mimo to paru osobom chciało się przejechać kilkaset kilometrów, ot tak z potrzeby serca. I właśnie z powodu tych ludzi wiem, że na motocyklu nigdy nie jestem sam, nawet jeżeli tak mi się wydaje.
Takich doświadczeń (tych dobrych i tych mniej przyjemnych) nabiera się latami i w zasadzie wygląda na to, że człowiek już wie, na czym polega ten szczególny rodzaj więzi między motocyklistami. Jednak na często zadawane pytania przez postronnych niemotocyklistów: „Jak to jest z tą więzią?”, bardzo trudno jest odpowiedzieć. Dwa lata temu po dłuższej wyprawie w szkockie góry po powrocie z potężnym bagażem wrażeń na podobne pytanie: „Jak tam jest?”, potrafiłem powiedzieć tylko jedno: musisz sam pojechać i sprawdzić. Słowa tego nie oddadzą, a przynajmniej ja nie potrafię tak pięknie opowiedzieć. Dokładnie tak samo jest z motocyklową więzią. Jeżeli tego nie poczujesz, to i tak nie zrozumiesz, chociaż tłumaczyłby to najzdolniejszy erudyta.
I na koniec coś, bez czego praktycznie nie moglibyśmy zamknąć tego roku, a tym samym rozpocząć następnego. Chodzi o świąteczno-noworoczne życzenia. Zatem tym wszystkim, którzy świętują Boże Narodzenie, oraz tym, którzy wybierają Nowy Rok jako stosowniejszy moment do przyjmowania prezentów i życzeń, życzę, aby prawdziwie poczuli, że na motocyklu nigdy nie jeździ się samotnie. Oraz jak zwykle gumowych drzew i pełnych zbiorników paliwa w nadchodzącym sezonie.
PS Szczególne podziękowania dla ludzi z: toruńskiego Veteranklubu, Amazons, Road Runners MC, Stell Roses MC, Free Radicals MC, Rotoru Olsztyn, Bikersów Olsztyn, Żulersów, motocyklistów żoliborskich, otwockiego WOT-u, Automobilklubu Polski, CAAR oraz wszystkich innych klubów i motocyklistów niezrzeszonych, którzy udowodnili mi, że nigdy nie zostaje się samym na żadnej z dróg.