fbpx

Oto sytuacja pierwsza. Od kilkunastu lat gromadzę (bo nie odważyłbym się użyć tu słowa kolekcjonuję) znaczki i plakiety zlotowe. Nazbierało się tego towaru całkiem sporo i stanowi on, być może wątpliwą, dekorację fragmentu mojego mieszkania. Ostatnio jedna z moich znajomych określiła „trofea” jako nic nie wartą kupę blaszanego złomu będącego jedynie siedliskiem trudnego do pozbycia […]

Oto sytuacja pierwsza.

Od kilkunastu lat gromadzę (bo nie odważyłbym się użyć tu słowa kolekcjonuję) znaczki i plakiety zlotowe. Nazbierało się tego towaru całkiem sporo i stanowi on, być może wątpliwą, dekorację fragmentu mojego mieszkania. Ostatnio jedna z moich znajomych określiła „trofea” jako nic nie wartą kupę blaszanego złomu będącego jedynie siedliskiem trudnego do pozbycia się kurzu. Początkowo mocno się uraziłem tym stwierdzeniem, jednak po przemyśleniu całej sprawy doszedłem do wniosku, że być może jest w tym zdaniu jakaś racja. Bowiem z punku widzenia handlarza złomem metali kolorowych plakietka Rajdu Tatrzańskiego z roku 1937 nie jest nic warta, bo prawdopodobnie waga w punkcie skupu nawet nie drgnęłaby pod jej ciężarem. Jednak dla zbieracza pamiątek polskiej motoryzacji ta sama plakietka zapewne ma już nieco większą wartość.

Sytuacja druga.

Pewien człowiek (jak sam przyznaje, motocyklowy laik) zakupił dla siebie i żony dwa mocno stare motorowery i przejechał nimi Wietnam, teraz walczy z drogami Laosu, a w planach jest Kambodża, a być może Tajlandia. Jednak leciwe sprzęty trochę zmęczyły się podróżą, dostały zadyszki i mają kłopoty z ładowaniem. Podróżujący usiłował poprzez forum internetowe dowiedzieć się, jak zaradzić problemowi i jak w Polsce jest z dostępnością części do tak archaicznych pojazdów, bo po zakończeniu podróży chciałby sprowadzić pojazdy do domu.

Wśród wielu innych (mniej lub bardziej mądrych – jak to na forum) otrzymał taką odpowiedź: a ja to bym sprzedał oba złomy, zamiast taszczyć je do Polski i kupił nowszy większy motocykl. Tu natychmiast przypomniała mi się sytuacja z moją znajomą i znaczkami zlotowymi. Dla gościa z wirtualnego forum to były po prostu dwie kupy złomu. Ale być może dla człowieka, który ze swoją Panią objechał na nich połowę południowo-wschodniej Azji to nie był tylko złom.

Oba przypadki w jakiś sposób wiążą się z motoryzacją

i oba dosyć dobrze obrazują względne znaczenie słowa wartość. Również zdawałoby się łatwa finansowo sprawa wartości nie wygląda w rzeczywistości tak całkiem prosto. Bowiem inaczej patrzą na taki „złom” w punkcie skupu, a inaczej zakręceni zbieracze na kolekcjonerskich giełdach lub w muzeach. W Narodowym Muzeum Motocykli w Birmingham widziałem co najmniej kilkanaście takich „złomów” którymi zatwardziali podróżniczy dokonywali nieprawdopodobnych wypraw po wszystkich zakątkach świata. Po ukończeniu wojaży właściciele z dumą przekazywali swoje stalowe rumaki w ręce kustoszy. Maszyny oblepione były jeszcze kilkudziesięcioletnim błotem i insektami, miały powgniatane błotniki, pogięte wydechy, ale historia (przez duże H) wyzierała z pod każdej zardzewiałej nakrętki. A myślę sobie, że dla gościa, który starą Hondą Super Cub 50 objechał pół Azji, jego maszynka ma jeszcze większą wartość i z pewnością nie zamieniłby jej na „lekko chodzoną nówkę”. Zwłaszcza że jeżeli gościa stać na tak beztroskie szwendanie się po Laosie, to i zapewne nowa R1 też leży w granicach jego finansowych możliwości.

To trochę tak jak z moimi zlotowymi blachami. Inną wartość mają w punkcie skupu złomu, inna na aukcjach, a jaszcze inną tylko dla mnie, bo aby zdobyć niemal każdą z nich, musiałem przejechać się dobrych kilkaset kilometrów. I wcale nie cenię sobie najbardziej tych najpiękniejszych ani nawet najstarszych, tylko te, z którymi wiążą się ważne wspomnienia. A wspomnienia, jak wydaje się, ceny nie mają.

Czemu poruszam, można rzec, tak oczywisty i banalny temat?

Bo dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że istnieje potężna niespójność, a nawet sprzeczność między tym, jak większość z motocyklistów opowiada o swoich maszynach i jak je traktuje. Przywykliśmy mówić o motocyklach (często w sposób bardzo egzaltowany) jak o czymś wyjątkowym, o obiektach uwielbienia i pożądania, a traktujemy je jak każdy inny najzwyklejszy przedmiot, a niekiedy nawet znacznie gorzej. Przecież bez przerwy słyszymy od właścicieli o niesamowitości ich motocykli, o uczuciach doznawanych w trakcie jazdy, o przygodach, które spotykają ich podczas bajkowania (bajkowanie – takie słowo, które właśnie przyszło mi do głowy, a oznacza jazdę na bajku – niekoniecznie musi wejść do słownika poprawnej polszczyzny). Wydawałoby się więc, że motocyklistę z jego maszyną powinno łączyć coś więcej niż tylko miejsce styku siedzenia z siedzeniem, a tymczasem figa z makiem. Jak już moto troszkę zleciwieje (to też takie nowe słówko), to niemal każdy jeździec rozstaje się z nim bez żalu, a nawet z pewną ulgą, za nic sobie mając wspólnie przeżyte chwile.

To tak się traktuje najlepszego przyjaciela? Do tej pory miałem wrażenie, ze motocykl to jednak coś troszkę innego niż automobil, i że traktowany powinien być raczej jak ukochana zabawka, a nie jak pospolity i prozaiczny środek transportu. A w rzeczywistości sprawa wygląda tak, że jak moto ze względu na wiek, przebieg czy niewielki szlif zaczyna tracić na wartości, to jednocześnie zaczyna coraz mocniej uwierać właściciela w siedzenie, a dokładniej mówiąc – w portfel. Mało kto bierze pod uwagę to, że wraz z przejechanymi kilometrami i utratą wartości finansowej nabiera wartości niematerialnej związanej z przeżytymi razem chwilami. Tyle że te niematerialne wartości są coraz mniej w cenie. Pamiętacie może taką piosenkę Dżemu: „Harley mój” i słowa „nigdy mnie nie zdradził”? W dzisiejszej dobie chyba jakoś mniej doceniamy wierność naszych maszyn i mamy do nich stosunek jak do szczoteczki do zębów – zużyła się? – do śmietnika. Bez żadnych sentymentów. Być może wynika to pewnego upowszechnienia motocykli i znacznie łatwiejszego dostępu do nich. Oczywiście, to nie są tanie zabawki i zdobycie ich wymaga pewnego poświęcenia (własnego lub rodziców) finansowego, jednak dostęp do jednośladów jest coraz bardziej powszechny i nie ma w nim niczego z niesamowitości. Coraz rzadziej można napotkać chłopaków z nosami przylepionymi do szyby wystawowej salonu motocyklowego czy w zachwycie głaszczących zbiornik paliwa wymarzonej maszyny stojącej od kilku miesięcy w komisie. Motocykla się już nie zdobywa, po prostu się go kupuje.

KOMENTARZE