Ogólne tendencje narzekaniowe nasilające się ostatnio w naszym kraju nie ominęły także branży motocyklowej. Powszechnie panoszy się opinia, że drogo, marnie, mało profesjonalnie i ogólnie rzecz ujmując – bryndza.
Niestety (a może na szczęście), wraz z burzliwym rozwojem telekomunikacji oraz innych metod przesyłu informacji mamy możliwość w sposób ciągły podpatrywania, jak branża działa w innych regionach świata, i bezpośredniego porównywania z naszym grajdołkiem.
Może rzeczywiście w stosunku do najbogatszych państw świata nasza jednośladowa motoryzacja wygląda nieco bladawo, żeby nie powiedzieć całkiem cienko, nie możemy jednak zapominać o smutnym fakcie, że Polska nigdy (a przynajmniej od czasu wynalezienia automobilu) nie należała do czołowych producentów ani też użytkowników pojazdów mechanicznych z silnikami spalinowymi. Co do końskiego transportu, to i owszem, byliśmy z pewnością jedną z większych światowych potęg, a nasze umiłowanie wierzchowców jest niemal legendarne. Dowiodły tego chociażby ostatnie szarże kawaleryjskie na niemieckie czołgi w czasie II wojny światowej. Jeżeli jednak chodzi o konie mechaniczne, to w naszym kraju specjalnie nigdy nie było się czym chwalić. Owszem, zdarzył nam się w latach 70. moment, kiedy to w rankingu światowych producentów znajdowaliśmy się na trzecim miejscu, a w każdym gospodarstwie stała co najmniej jedna WFM-ka albo WSK-a, ale moment ten trwał jedynie przez mgnienie oka, bo zaraz pojawiły się na naszym rynku małe Fiatki, do których zapałało namiętną miłością niemal całe społeczeństwo.
W porównaniu jednak nawet do naszych najbliższych sąsiadów Polacy (statystycznie rzecz biorąc) nigdy nie darzyli specjalną atencją motocykli. W związku z powyższym nie dorobiliśmy się także mocno zakorzenionych tradycji jednośladowych. Rody z przeszłością motocyklową (mam na myśli tradycje dłuższe niż dwa pokolenia) w naszym kraju można prawdopodobnie zliczyć na palcach obu rąk. Jednak fakt, że do tej pory było raczej marnie, nie oznacza wcale, że marnie musi być w dalszym ciągu. To, że ostatnie kilkadziesiąt lat historii jakoś rozlazło się nam między palcami, nie przesądza z góry naszych dalszych niepowodzeń. A opowieści o marności naszego rynku motocyklowego należy włożyć między bajki, co zaraz postaram się udowodnić.
W połowie marca miało miejsce pierwsze poważniejsze motocyklowe wydarzenie tego sezonu – wystawa motocyklowa organizowana od kilku lat przez niezmordowanego Tadeusza Tarkowskeigo. Szwendając się po wyżej wymienionym przedsięwzięciu (z angielska – iwencie), wraz z Włodkiem Kwasem zastanawialiśmy się nad kondycją polskiej sceny motocyklowej i doszliśmy do bardzo budujących wniosków. Prawdopodobnie niewielu z Was pamięta wystawy o tematyce motocyklowej organizowane ponad dziesięć lat temu przez Tomka Szczerbickiego, najpierw w salonach warszawskiego Hotelu Europejskiego, a rok później w halach Zakładów Kasprzaka. O ile pierwsza odsłona była szczytem luksusu i elegancji, zorganizowanym nieco na wyrost, o tyle wystawa w Kasprzaku już doskonale odzwierciedlała kondycję naszego rynku. Jedynymi poważnymi wystawcami sprzed kilkunastu lat były właśnie rodzące się w bólach przedstawicielstwa Yamahy, Suzuki , Janek Kwilman z zabytkowymi Harleyami oraz Artur Wajda jako jedyna gwiazda sportu. Oprócz tego mizerne stoisko raczkującego „Świata Motocykli” , jakieś akumulatory, szkoła jazdy, a wszystko przyozdobione naprędce pożyczanymi od prywatnych właścicieli motocyklami. Taki właśnie był obraz naszego motocyklowego podwórka we wczesnych latach 90.
Minęło dziesięć lat. Powinniśmy chyba na chwilkę zatrzymać się przy złożonej problematyce względności czasu. Dziesięć lat to dużo czy mało? Dla 16- czy nawet 20-letniego młodzieńca to połowa życia, dla osobnika po 80 to zaledwie chwilka. Z punktu widzenia historii to moment krótszy niż mrugnięcie okiem, ale dla motocyklisty w średnim wieku to właśnie bardzo odpowiedni przedział czasowy do porównania zmian burzliwie (wbrew pozorom) zachodzących w naszym rynku. Dziesięć lat temu – dwa przedstawicielstwa, dzisiaj – kilkadziesiąt większych czy mniejszych importerów, w miarę sprawnie funkcjonujący krajowy sport z takimi zawodnikami, jak Dąbrowski, Czachor, Błażusiak czy Obłucki, mających szanse wpisania się na stałe do światowej ekstraklasy . Wystawa na AWF-ie pokazała nam niemal cały przekrój światowej motoryzacji w wydaniu jednośladowym. Odbyło się więc kilka premier, pokazano koncept-bike’a oraz całkiem przyzwoitą ofertę akcesoriów i ubiorów. W porównaniu z sytuacją z początku lat 90. w naszym kraju – po prostu kosmos, w porównaniu z resztą świata – motocykl w pigułce.
Można długo dywagować, czy wystawa jest rzeczywistym odzwierciedleniem stanu naszego rynku i czy nie można było zrobić lepiej, więcej i bardziej „na bogato”. Jednak tego typu przedsięwzięcie zawsze musi być kompromisem między oczekiwaniami zwiedzających a możliwościami finansowymi wystawców i organizatorów, nie zapominając przy okazji o układach odniesienia. Po raz kolejny okazało się bowiem, że Warszawa jest miastem (a ujmując szerzej, Polska jest krajem), które nie posiada rzeczy podstawowej i niezbędnej przy realizacji tego typu przedsięwzięć, mianowicie centrum wystawienniczego. Cóż z tego, że pewnie znalazłoby się w mieście stołecznym kilka obiektów mogących pomieścić wystawę, kiedy ceny powierzchni oferowane przez właścicieli obiektu wyeliminowałyby co najmniej 60 proc. wystawców i impreza po raz kolejny zostałaby okrzyknięta jako prowincjonalna, mało znacząca i nieodzwierciedlająca…
A tak i wilk syty, i owca cała. Zwiedzający mieli poczucie w miarę dobrze ulokowanych pieniędzy, a wystawcy też nie wyrywali sobie włosów z głowy z powodu zbyt wysokiej ceny powierzchni wystawienniczej. Przy okazji okazało się że również w Polsce niemal bez problemu można kupić wymarzony motocykl, pozostaje tylko jeden drobny problem – kasa. Tu również warto spojrzeć na zagadnienie z perspektywy czasu. Kilkanaście lat temu fabrycznie nowe motocykle największych producentów były drogie w sposób dla nas niewyobrażalny. Dzisiaj są jedynie koszmarnie drogie. To wbrew pozorom bardzo duży postęp. W dzisiejszej dobie całkiem niezły motocykl można już kupić po dwóch latach pracy (przy założeniu, że odkładamy całą pensję do skarbonki), podczas gdy na początku lat 90. zapowiadało się, że na upragnioną maszynę trzeba by tyrać ze 20 lat. Przynajmniej pojawiła się realna perspektywa, zwłaszcza że banki osaczają nas z każdej strony, proponując coraz to bardziej „atrakcyjne” formy finansowania naszych ekstrawagancji. A że w ciągu dalszym motocykli kupujemy mniej niż Czesi czy Węgrzy, nie wspominając już o innych sąsiadach, to zupełnie inna bajka.