Jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi, doczekaliśmy się wreszcie lawinowego rozwoju branży motocyklowej naszym kraju.
Ponieważ dla sceptyków znaki na niebie i na ziemi mogą być niedostrzegalne lub też dziwnie interpretowane (w polityce jest to zjawisko nagminne), spieszę donieść, że również wszystkie mierzalne wskaźniki sprzedaży czegokolwiek związanego z branżą również idą ostro w górę.
I nie trzeba być genialnym Holmesem, aby odkryć przyczyny takiej sytuacji. Ogólnie poprawiająca się sytuacja gospodarcza w Polsce powoduje, że ludziom powodzi się nieco lepiej i skłonni są wydawać trochę pieniędzy na kosztowne zabawki. Zabawki różnego rodzaju, także motocykle. Dodatkowym czynnikiem wpływającym stymulująco na rozwój rynku jest gwałtowny atak chińsko-koreańskiej koalicji na segment najtańszych pojazdów. Ceny skuterów i mniejszych motocykli w związku z tym poleciały w dół i każdy, kto chce stać się posiadaczem dwóch kółek z silnikiem znajdzie na rynku coś odpowiadające jego możliwościom finansowym.
Rozwój naszego rynku można porównać do młodzieńca w okolicach 14 roku życia, kiedy to organizm rozwija się najszybciej. Centymetrów przybywa gwałtownie, ubrania trzeba kupować co dwa miesiące, w organizmie pojawiają się braki mikroelementów (czy czegoś takiego), bolą szybko powiększające się stawy, jednym słowem sytuacja ma zarówno plusy dodatnie, jak i ujemne. Z jednej strony fajnie jest osiągnąć jak najszybciej standardowe 190cm, jednak z medycznego punktu widzenia powolniejszy, a stały wzrost jest bardziej korzystny dla harmonijnego rozwoju organizmu. Podobnie jest z motocyklami: w ręce szczęśliwych nabywców trafia rocznie kilkadziesiąt tysięcy motorków, z drugiej jednak strony jesteśmy całkowicie nieprzygotowani do ich użytkowania. Każdy, kto jest właścicielem motocykla (skuterka, motoroweru), doskonale zna uczucie, gdy pojawia się w serwisie na wymianę czegokolwiek (olej, klocki, łańcuch) i słyszy: za dwa tygodnie, zarobiony jestem. I faktycznie, jak kraj długi i szeroki wszystkie warsztaty branży motocyklowej robią w tej chwili bokami i tylko po wielkiej znajomości można się doprosić, aby zdawałoby się prosta usługa serwisowa, wymagając minimum czasu wykonana była jeszcze tego samego dnia. Wniosek jest prosty – ilość serwisów motocyklowych jest co najmniej o połowę za mała w stosunku do ilości przybywających motocykli.
Motocykli przybywa w tempie kosmicznym, a chyba nikt nie zastanawia się nad paradoksalna sytuacją, że nie ma nimi po czym jeździć. Owszem, nie przeczę, wożąc się po kraju widzę, że tu i ówdzie niemrawo jakieś ekipy grzebią w ziemi, ale ogólnie stan naszych asfaltowych wstęg porównałbym raczej do rozkołysanego morza, niż do ogólnie w Europie rozumianego standardu drogi publicznej. A tu proszę – najchętniej kupowanymi motocyklami w naszym kraju są GXR i R- 1, czyli pojazdy, które ogólnie mówiąc, nie nadają się do jazdy po szosach, przy czym zaznaczam, że tego czegoś czarnego, co leży w Polsce na ziemi w niektórych miejscach, nigdy nie odważyłbym się nazwać szosą. Wydaje się więc, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla rodzimych motocyklistów powinno być solidne enduro na wzmocnionych zawiechach, a oni jednak wolą delikatne i bardzo czułe na wszelkie nierówności torowe bolidy. Ot, taki paradoks -motocykle są, a nie ma po czym jeździć. Być może pomoc pojawi się z najmniej spodziewanej strony – piłkarzy nożnych. Skoro mamy organizować piłkarskie mistrzostwa Europy w całkiem realnej przyszłości, to chciał nie chciał, drogi modernizować trzeba. A że termin lekko pilący, to i do roboty zabierać się trzeba będzie raźno.
I na koniec jeszcze jeden przykład negatywnego wpływu gwałtownego wzrostu ilości motocykli na ogół społeczeństwa. Pod koniec kwietnia mieliśmy do czynienia z ogólnopolskim otwarciem sezonu motocyklowego. I to ogólnopolskim w rozumieniu całkowicie dosłownym, bo w jednym czasie, ale wielu miejscach odbyło się kilka imprez inaugurujących oficjalnie jazdy motocyklami. Nie wiem, jak sytuacja wyglądała w Częstochowie, czy innych miastach, gdzie „zlatywały się” całkiem spore grupy motocykli, do tej pory niespotykane w skali naszego kraju, jednak impreza na warszawskim Bemowie, jako zdecydowanie najbliższa mojemu miejscu zamieszkania leżała w zasięgu obserwacji. Nie żebym od razu chciał się tam dostać (od pewnego czasu jakoś nie leżą mi tego typu imprezy masowe), ale z powodu wielu głosów podważających sens organizowania tego rodzaju przedsięwzięć w mieście stołecznym. Nie pamiętam już kiedy pierwszy raz pojechałem na „warszawskie otwarcie sezonu”, ale musiało być to ok. roku 1982, gdy imprezę organizował jeszcze klub „Kardan” na terenach SGGW. Przyjeżdżało wtedy kilkadziesiąt maszyn, pokręciły się w kółko, poszumiały, poryczały, odbyło się kilka konkursów, parada i wszyscy szczęśliwe rozjechali się domów. Poza Ursynowem nikt w Warszawie pewnie nawet nie wiedział, że odbywa się jakiś zlot. Obecnie sytuacja wygląda podobnie, tylko z pewnymi różnicami. Też przyjeżdżają motocykle, poryczą, poszumią, odbywa się kilka konkursów, parada i do domu. Tyle tylko, że nie kilkadziesiąt maszyn, a kilka, a może i kilkanaście tysięcy. I nie ma się czemu dziwić, bo motocykli przyrasta lawinowo, tylko organizator imprezy mentalnie nie wyrósł jeszcze z poziomu ursynowskiego zlociku. Inaczej bowiem robi się imprezę dla kilkudziesięciu (nawet kilkuset) znajomych, a inaczej dla kilkunastu tysięcy. Inaczej wygląda parada złożona z kilkudziesięciu maszyn, eskortowana przez policję, a inaczej nieogarnięta fala motocyklowego tsunami (z radiowozem na początku i końcu) sunąca przez miasto, dezorganizująca ruch w połowie dwumilionowej aglomeracji na co najmniej dwie godziny.
Przy okazji mała dygresja: w Polsce obowiązuje ustawa o ruchu drogowym i w niej znajdują się miedzy innymi przepisy o szczególnym wykorzystaniu dróg publicznych, które dosyć szczegółowo określają sposób organizacji takich parad. Wszystkim organizatorom imprez masowych, a więc takich, które gromadzą więcej niż 1000 osób, polecam tę lekturę.
Ambaras, jaki powstał w związku z paradą tegorocznego otwarcia sezonu, można by położyć na karb niedoświadczenia organizatorów lub też na niemożność przewidzenia takiej frekwencji, gdyby nie fakt, że sytuacja taka powtarza się już co najmniej drugi raz. Jestem zwolennikiem teorii: uczmy się na uniwersytetach, a nie na błędach i takie samo podejście do rzeczywistości zalecałbym organizatorom „otwarcia”. Nie oni bowiem pierwsi w historii świata rozkręcają bankiet na parę tysięcy motocykli. Mało tego – śmiem nawet twierdzić, że w porównaniu ze Sturgis, Daytoną czy nawet niemieckim Ga-Pa, Bemowo jest dziecinną zabawą w przedszkolu dookoła nocnika. I tam jakoś goście potrafią ogarnąć towarzystwo. Już bowiem starożytni Rzymianie odkryli prostą prawdę: dużych imprez motocyklowych nie można wpuszczać do dużego miasta. Ciekaw jestem, jak zareagowaliby mieszkańcy Nowego Yorku czy Monachium, jakby wpuścić tam ni z tego, ni z owego ze trzysta tysięcy bikerów? Bo mniej więcej tak średnio wygląda zlot w USA.
Organizator miał ambicję stworzyć największy zlot motocyklowy w Polsce, to stworzył, chwała mu za to, tylko pewnie nie do końca przewidział jego konsekwencji. Może nadszedł już czas, wzorem bardziej doświadczonych kolegów, wywlec imprezę gdzieś poza miasto (np. Twierdza Modlin doskonale się do tego celu nadaje), tak, aby inni mieszkańcy Warszawy, nieco mniej entuzjastycznie nastawieni do motocykli, nie zrażali się do nas całkowicie i nie uważali za wrogów publicznych nr 1. W tym kontekście (odbiór motocyklistów przez niemotocyklistów) impreza przyniosła z pewnością więcej szkody niż pożytku.
A wszystko przez fakt, że motocykli przybywa zbyt szybko i w kategoriach pozajeździeckich trudno jest jeszcze sobie z nimi poradzić. Jednym słowem, musimy poprawić infrastrukturę i nabyć nieco doświadczenia w obyciu z rosnącą rzeszą jednośladów, a wszystko będzie OK, bowiem modne ostatnio hasło: motocykle są wszędzie, nabiera coraz bardziej rzeczywistych wymiarów.