Wiem, że to obrzydliwe, co w tej chwili napiszę, ale oczami wyobraźni zobaczyłem zwłoki kobieciny rozciągnięte na ziemi i jeżdżącego po nich Kubusia na motorku enduro. Na szczęście wyobraźnia co innego, a rzeczywistość co innego, zwłaszcza że sąsiadka jest osobą przeuroczą i w żadnym stopniu nie zasługuje na takie niecne potraktowanie. Mimo że była to […]
Wiem, że to obrzydliwe, co w tej chwili napiszę, ale oczami wyobraźni zobaczyłem zwłoki kobieciny rozciągnięte na ziemi i jeżdżącego po nich Kubusia na motorku enduro. Na szczęście wyobraźnia co innego, a rzeczywistość co innego, zwłaszcza że sąsiadka jest osobą przeuroczą i w żadnym stopniu nie zasługuje na takie niecne potraktowanie.
Mimo że była to jedynie podpucha, zacząłem jednak drążyć temat, dociekliwie badając, skąd bierze się tak kategoryczny sprzeciw wobec niewinnego motoroweru. Odpowiedź była dokładnie taka, jakiej oczekiwałem, czyli najbardziej standardowa z możliwych: bo to jest niebezpieczne! Trudno nie zgodzić się z takim argumentem – jazda jednośladem po ulicach jest niebezpieczna, tyle tylko że. sąsiadka bez żadnych sprzeciwów pozwala Kubusiowi jeździć po tych samych ulicach rowerem. A jest to chyba czynność zdecydowanie bardziej niebezpieczna niż jazda motorowerem, gdyż: rower przeważnie jest znacznie gorzej oświetlony, przeważnie ma znacznie gorsze hamulce, przeważnie nie ma lusterka wstecznego, a w dodatku cyklista przeważnie jeździ na nim półnago, nie wspominając już o braku kasku. A przy okazji: kilkakrotnie w życiu widziałem już (przeważnie na Wisłostradzie) rowerzystów wywracanych przez podmuch wiatru na pobocze (na szczęście nie na jezdnię) jedynie z powodu zbyt blisko przejeżdżających aut. Pytam więc sąsiadki: jazda którym pojazdem jest bardziej niebezpieczna – rowerem czy motorowerem? Chociaż i tak dalszy ciąg konwersacji znam z góry (wróżka jestem czy co?): motorem! Ale dlaczego? Bo tak, i już! A jechałaś kiedyś motocyklem? Nie i nie zamierzam! Z takimi argumentami raczej ciężko jest walczyć.
„Po moim trupie.” – krzyczała też mama jednego ze znajomych mojej córki, gdy ten w późnych latach licealnych kupił sobie Ogara. I niemal jak Rejtan rozdzierając szaty, cały swój rodzicielski autorytet rzuciła na szalę walki z kiełkującym w sercu młodzieńca motocyklizmem. To nic, że rzeczony Ogar był raczej nieruchomością, służącą kolesiowi bardziej do zgłębiania tajników budowy jednośladu niż do przemieszczania się z miejsca na miejsce, hasło „po moim trupie” zostało wprowadzone w czyn i pojazd w tajemniczych okolicznościach zniknął z komórki zrozpaczonego chłopaka. O ile jednak wspomniany wcześniej Kubuś to chłopiec raczej ugodowy i motoryzacją jednośladową niezbyt (na razie) zainteresowany, to koleś mojej córki w pewnym stopniu postanowił przeciwstawić się rodzicielskiej woli i za uciułane pieniądze kupił kolejne ogarowe zwłoki i rozpoczął w tajemnicy przed rodzicami żmudny proces samokształcenia w dziedzinie cięcia i spawania metalu, prac mechanicznych i lakierniczych. Ponieważ prace te szły dosyć marnie, zdesperowany w głębokiej konspiracji kupił sobie najpierw starą WSK-ę, (która o dziwo bez żadnych remontów zawiozła go nad morze i powrotem!), a następnie zebrawszy finansowe siły, troszkę leciwy japoński sprzęt, który ujeżdża do tej pory, zrobiwszy nawet motocyklowe prawo jazdy.
I tu nasunęła mi się pewna myśl dotycząca całkowitej klęski rodzicielskich poczynań. Gdyby bowiem zamiast „trupich” argumentów mama ze spokojem przyjęła motorowerowe zapędy syna i pozwoliła do woli grzebać się w Ogarze, to zapewne do tej pory by się w nim grzebał, nie przesiadając się na kolejne, większe sprzęty, albo może zniechęciłby się po kilku miesiącach i w ogóle zapomniał o motocyklizmie? Może zainteresowałby się entymologią albo filumenistyką? A tak, nieświadoma swej roli rodzicielka sama wepchnęła dziecię w objęcia tego „niebezpiecznego” i tak przez nią nielubianego hobby.
Takie okrzyki „po moim trupie będziesz jeździł motorem” zapewne niejeden z was już słyszał w swoim życiu, i dobrze wie, o czym piszę. A dotyczy to nie tylko chłopaków, bo dziewczyny mają jeszcze bardzie przes.ane. Do argumentów bezpieczeństwa (a raczej niebezpieczeństwa) wynikającego z samego procesu przemieszczania się motocyklem dochodzą jeszcze kwestie natury biologiczno-fizjologicznej. „Jak będziesz jeździła na motorze, to zobaczysz – macica ci się opuści”. Czy jakoś tak. Na szczęście mnie tego rodzaju argumenty nie dotyczą (co najwyżej może mi się jeszcze bardziej opuścić wystający brzuch), więc specjalnie nie musiałem nigdy się im przysłuchiwać, ale moja córka dosyć często ma okazję ich wysłuchiwać, więc niekiedy i ja coś tam złowię jednym uchem. Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach są to argumenty wygłaszane przez osoby niemające na ten temat żadnej merytorycznej wiedzy, ani (co oczywiste) nigdy niejeżdżące na motocyklach. Ja również nie znam się na problematyce kobiecych organów wewnętrznych (przynajmniej nie w tym zakresie) i nie wiem, co się może opuścić, wiem jedno – żona całe życie jeździła ze mną na moto i wszystko było w porządku. Niemniej w obiegowej opinii dziewczyny nie powinny w ogóle jeździć na motocyklach, nawet w charakterze pasażera, bo coś tam może im się opuścić.
Jak widać, jazda motocyklem ma dosyć poważne przeciwwskazania i może być niebezpieczna. Nie ma się więc co dziwić rodzicom, że nie chcą pozwalać swoim pociechom, o które przecież tak dbają i się troszczą, na zabawę tak niebezpiecznymi przedmiotami. Dziwi mniej jednak trochę to, że ci sami rodzice nie widzą niczego niebezpiecznego dla swych pociech w samotnych powrotach z całonocnych zabaw w nieznanym towarzystwie, w podejrzanych pseudodyskotekach, w wakacyjnych wyjazdach w nieznane i dziesiątkach innych potencjalnie niosących zagrożenie sytuacji. Nie widzą niebezpieczeństwa, bo te sytuacje, mimo że są tak samo (albo jeszcze bardziej) niebezpieczne, są jednak znacznie bardziej niż motocykl społecznie akceptowane. Całe szczęście, że ostatnio zamiast zegarków, komputerów czy rowerów na komunię wypada dziecku kupić w supermarkecie skuter. I jest to tendencja coraz silniejsza, więc może za kilka lat hasło „po moim trupie.” przestanie być aktualne, bo jak wiem z własnego doświadczenia (moje dziecię za młodu też stosowało ten argument), nic tak dobrze nie działa na rodziców jak stwierdzenie: jak to nie pozwalasz? Przecież Maciek, Piotruś i Agnieszka też mają skuter, to ja mam być gorszy? Na takie dictum przeważnie nie ma kontrargumentów.
Problem polega na tym, że należy o dzieci się troszczyć i opiekować się nimi, jednak trochę im ufać i wierzyć, że chowamy je na ludzi rozsądnych, którzy w pewnym wieku sami zaczynają wiedzieć, co dla nich jest niebezpieczne. Bo zgodnie z powiedzeniem „gdyby kózka nie skakała.” nie powinniśmy pozwalać dzieciarni na nic, zakładając, że być może coś złego się stanie. Ja sam, jako ojciec, również przeżywam rozterki przy każdym wsiadaniu mojej córki na motocykl, ale zamiast o „moich trupach” wolę powiedzieć: jedź rozważnie i miej szczęście! To zdecydowanie lepiej wpływa na nasze relacje niż nakazowo-szantażowe metody chronienia potomstwa przed niebezpieczeństwami.
Niniejszy tekst dedykuję wszystkim zatroskanym mamom, które tak jak nie pozwalają swym pociechom dosiadać motorów, również nie powinny puszczać ich na mecze piłkarskie, w góry, na żaglówki, na rowery i całonocne balangi.