Będąc młodym człowiekiem wychowywanym w głębokim socjalizmie miałem dosyć prosty (żeby nie powiedzieć zero-jedynkowy) sposób myślenia na temat zakupów. W sklepach albo coś było, albo czegoś nie było.
Jak towar był, to należało ustawić się w kolejce, cierpliwie czekać i w duchu modlić się, aby dla mnie też starczyło. Jak towaru nie było, w zasadzie trzeba było działać dokładnie tak samo. Ustawić się w kolejce przed sklepem, cierpliwie czekać i w duchu modlić się, żeby „rzucili” na ladę coś ciekawego. Znałem ludzi, którzy radzili sobie w tych układach bardzo sprawnie. Kupowali cokolwiek – kijki do nart, glazurę, części samochodowe, po czym wszystko to wymieniali z innymi zbieraczami na artykuły zdecydowanie bardziej potrzebne do życia, np. papier toaletowy czy wyroby wędliniarskie. Można też było, pomijając tę całą w sumie żmudną procedurę, po prostu mieć „dojścia” i wtedy problem zaopatrzenia praktycznie znikał. Niezależnie jednak do tego, czy człowiek kupował z lady czy spod lady, towar był albo go nie było – tak ja w systemie 0-1.
Być może, cały ten wywód jest dość mętny, bo tamte czasy mamy już dawno za sobą (i mało kto już pamięta, ile radości sprawiało wywalczenie w sklepie butelki coca-coli, czy paczki marlboro), ale ciągle niewyraźnie czuję się z nową formą zakupów, jaką są zamówienia. Dawniej, to coś albo było, albo nie było i sprawa była jasna. Teraz idę do sklepu i coraz częściej słyszę – nie ma, ale mogę sprowadzić na pojutrze. Oczywiście nie dotyczy to prozaicznych bułek czy śmietany w supermarkecie, ale z częściami motocyklowymi tak właśnie jest.
Oto przykład. Pewnemu znajomemu mojego dziecięcia rozleciała się nad morzem w trakcie wakacyjnego szwędactwa uszczelka pod deklem zaworowym w Suzuki GS 500. Udał się więc młodzieniec do autoryzowanego serwisu w celu wymiany rzeczonej uszczelki, a tu klops – nie mamy, może być za trzy dni. I wcale nie należy mieć tu pretensji do serwisu, bo przecież nie muszą trzymać na składzie wszystkich części do wszystkich modeli Suzuki, chociaż z drugiej strony akurat Geesiak wydaje się być modelem nader popularnym, uszczelka pod dekiel, to jednak nie przesuwka skrzyni biegów, i co jakiś czas się ją wymienia.
W dawnych czasach sytuacja byłaby prosta – nie ma – to usiłuję sklecić na szybko uszczelkę ze sznurka i gumy do żucia, ale teraz pojawia się dylemat – patentować motocykl, cierpliwie czekać na uszczelkę, czy może udać się w Polskę z misją poszukiwawczą? Kolo wybrał wariant stacjonarny, czyli biernego oczekiwania, co zaowocowało naprawą motocykla po trzech dniach. I całe szczęście, że zaledwie po trzech, bo jeszcze kilka lat temu, to pewnie czekałby na ten element ze dwa tygodnie, a znając wakacyjne ceny w nadmorskich miejscowościach już po tygodniu zabrakłoby mu pieniędzy na cokolwiek (nie mówiąc już o uszczelce) i zwyczajnie umarłby z głodu. Problem naprawy rozwiązałby się sam.
W chwili obecnej większość importerów motocykli przeszła na on-linowy system zamawiania części z pominięciem polskiej centrali, więc potrzebne graty trafiają bezpośrednio do sklepów prosto z centralnych europejskich magazynów, co znacznie przyspiesza termin realizacji zamówienia. I wszystko działa pięknie, pod warunkiem że ktoś nie posiada np. akurat australijskiej wersji Suzuki Katany. Wtedy na elementy trzeba czekać znacznie dłużej, o ile w ogóle jeszcze są dostępne. W szczególnych przypadkach trzeba rzeczywiście uzbroić się w cierpliwość. Kilka lat temu, gdy remontowałem skrzynię biegów w BMW R90 z początku lat 70, zachciało mi się nowego wałka z grzebieniem do kopniaka. Sprawdziłem w elektronicznym katalogu – o dziwo element występował i w dodatku nie był tragicznie drogi. Zamówiłem go więc czym prędzej i cierpliwie czekałem. Jednak po mniej więcej trzech miesiącach zacząłem się odrobinę denerwować – gdzie mój wałek? Odpowiedź była zawsze ta sama – w realizacji. Byłem przekonany, że goście mnie olewają i położyłem już krzyżyk na wałku, gdy po pół roku wałek pojawił się! Nowiutki, nigdy nie używany, fabrycznie zapakowany. Panowie z BMW grzecznie mnie przeprosili za długi czas realizacji zamówienia i poprosili o wyrozumiałość. Tego wałka nie robią już od 20 lat, w magazynie centralnym już go nie było i trochę czasu zajęło im znalezienie go w jednym z przedstawicielstw. Znaleźli – u któregoś z afrykańskich dilerów. To się nazywa niemiecka dokładność!
Jednak parafrazując przysłowie „nie samym chlebem człowiek żyje”, można rzec „nie samymi częściami motocyklista żyje”. Od czasu do czasu musi też kupić sobie kask, kurtkę czy inne niezbędne do życia gadżety. I tu pojawia się pewien problem. Wszyscy wielcy wytwórcy motocyklowej galanterii swoją produkcję planują na podstawie zamówień importerów i w zasadzie nie posiadają żadnych magazynów. Ten kłopotliwy i kosztowny element handlu został zepchnięty na importerów. Całość produkcji rozchodzi się bezpośrednio do firm, które zamówiły je kilka miesięcy wcześniej. W końcu prowadzenie magazynu i składowanie też kosztuje i nie ma się czemu dziwić, że fabrykanci starają się unikać tych kosztów. Skutek jednak jest taki, ze jeżeli handlowiec nie trafi z zamówieniem, bardzo trudno jest później wepchnąć się w kolejkę produkcyjną, tak aby jeszcze w sezonie dostać domawiany towar. Tej działki jeszcze nasi importerzy muszą się uczyć. I to dosyć szybko, bo chętnych na wszelkiego rodzaju motocyklowe ubiory przybywa bardzo szybko. O ile bowiem samych motocykli nie sprzedaje się być może znacząco więcej niż rok czy dwa lata temu, to jednak ze skuterami jest inaczej. A skuterzysta też ubrać się musi!
Chętnych do zakupów więc szybko przybywa, ale firm skłonnych do zamrożenia coraz większej kasy w magazynach jakoś nie bardzo. To jeszcze nie ten moment, aby porównywać się z wielkimi niemieckimi czy włoskimi magazynami. Pojawiają się więc coraz częściej frustracje klientów, którzy przychodzą z żywą gotówką do sklepu i słyszą coraz częściej tę samą odpowiedź: mogę mieć towar na pojutrze. A z resztą – pal licho! Na pojutrze to jeszcze może być, gorzej gdy wymarzonej kurtki czy kasku w interesującym nas kolorze i rozmiarze możemy spodziewać się za dwa tygodnie. Tu kasa w ręku, maszyna się grzeje, kumple czekają, a ty musisz przebierać nóżkami przez dwa tygodnie. Zgroza! Ale, niestety, taka jest nasza rzeczywistość i obawiam się że taka jeszcze będzie przez najbliższych kilka lat, dopóki wielcy producenci nie zaczną nas traktować poważnie. A nie zaczną nas traktować poważnie, dopóki polski rynek nie będzie chłonął rocznie pół miliona kasków, kombinezonów, czy zwykłych motocyklowych opon.