Postanowiłem uderzyć z grubej rury i zacząłem się przymierzać do Indyka Fury, czyli czterocylindrowca. Przymiarka była jednak bardzo krótka, bo okazało się, że moto leży gdzieś na drugim biegunie w stosunku do moich możliwości finansowych. Za kesz, który należy wydać na taki pojazd, można już sobie kupić skromne mieszkanko. Co prawda na kłopoty lokalowe nie […]
Postanowiłem uderzyć z grubej rury i zacząłem się przymierzać do Indyka Fury, czyli czterocylindrowca. Przymiarka była jednak bardzo krótka, bo okazało się, że moto leży gdzieś na drugim biegunie w stosunku do moich możliwości finansowych. Za kesz, który należy wydać na taki pojazd, można już sobie kupić skromne mieszkanko. Co prawda na kłopoty lokalowe nie cierpię i nie muszę odkładać grosza na własne M3, jednak na Indiana po prostu nie było mnie stać. Temat powrócił jednak po kilku latach, ale plany zakupowe dostosowane zostały do moich realnych możliwości finansowych. Po lekkim nadęciu kapitałowym stałem się więc rok temu posiadaczem czerwonych indiańskich zwłok i nawet nie przypuszczałem, jak bardzo ten zakup zmieni moje życie duchowe.
Sam zakup nieruchomości znajdujących się w kilku skrzynkach i torebaskach okazał się bowiem dopiero początkiem drogi do indianizmu. W zasadzie już na tym etapie posiadania kultowej maszyny mogłem spocząć na laurach i zadowolić się samym faktem posiadania przedmiotu kultu. Niestety, gdy z dumą prezentowałem znajomym i rodzinie moje cudeńko, słyszałem jedynie komentarze: Cooo? Za taką kupę śmieci dałeś tyle pieniędzy? Okazało się więc, że pojazd (a raczej kupa części) nie budził spodziewanego powszechnego entuzjazmu, no, może poza garstką kolesi bardziej obeznanych z motocyklami. Nie pozostało więc nic innego, niż udowodnić światu, że jednak ożywię zwłoki. Niestety, szybko okazało się, że samą siłą woli (którą i tak mam dosyć słabą) nie jestem w stanie wskrzesić Indiana. Mało tego, szybko przekonałem się, że masaże i polerowanie śrubek nijak się mają do poprawy stanu technicznego jego mechanizmów. Pozostała więc droga poszukiwania i zakupu kolejnych części, która to droga okazała się szybko drogą przez mękę, a głównie przez mękę finansową. Wtedy właśnie zorientowałem się, czemu legendarne amerykańskie motocykle są tak drogie. Każda najmniejsza śrubka, z pozoru wyglądająca jak miliony innych śrubek, jeżeli tylko sygnowana jest przez wylęgarnię Indyków, kosztuje z mety trzy razy tyle, co jej siostra wywodząca się z niesygnowanego plebsu. No i trudno, powiedziałem A, powiem też B, czyli zregeneruję padlinę.
Prawdopodobnie większość z was odkryła już ze smutkiem, że wbrew obiegowym opiniom ze ściany płaczu, popularnie zwanej bankomatem, nie można wybierać dowolnej ilości pieniędzy bez uszczerbku na koncie. Przekonałem się o tym i ja, inwestując w regenerację swojej maszynki. Jednak nie żałuję ani jednej wydanej złotówki, bo chciałem mieć jeżdżącego Indyka i zapewne gdy słowa te ukażą się drukiem, silnik będzie wydawał już z siebie pierwsze odgłosy pracy. Jednak w finansach również działa prawo naczyń połączonych i wydając pieniądze na motocykl, nie mam ich na inne wydatki. Nie kupuję więc chwilowo nowych ubrań, a i pewnie odżywiam się nieco gorzej, nie mówiąc już o ograniczeniu życia towarzyskiego. Jakoś bez szczególnego smutku pogodziłem się z tym faktem, choć obawiam się, że moja postawa jest mało zrozumiała dla większości otoczenia.
Chwilowy (podkreślam – chwilowy) brak nowych ciuszków, złotych kranów w łazience i zestawu kina domowego stał się ostatnio przyczyną moich dysput natury finansowo-filozoficznej z różnymi niemotocyklowymi znajomymi. Bo motocyklowi rozumieją mnie w tym zakresie dosyć dobrze i w zasadzie nie widzą tematu do dyskusji. Jednak dla większości znajomych niemających wiele wspólnego z wiatrem we włosach tok rozumowania jest dosyć prosty: wydajesz kilkadziesiąt tysięcy na motocykl, znaczy, że sam już nie wiesz, co robić z nadmiarem kasy. A rzeczywistość wygląda przecież zupełnie inaczej. Każde koło rozrządu czy lakierowanie elementów okupione jest sporymi wyrzeczeniami i coś mi się zdaje, że nie muszę tego tłumaczyć większości czytelników. Znajomi często zadają mi więc pytanie – w imię czego te wyrzeczenia? Ano, w imię niczego. Ja po prostu mam inne priorytety niż moi sąsiedzi. Mnie nie dusi konieczność wywieszenia na balkonie na maksa wypasionej anteny satelitarnej ani pokazywanie się co tydzień w nowych dżinsach. Mnie dusi co innego. Mnie dusi chęć jazdy Indykiem. I jestem w stanie temu pragnieniu podporządkować wiele. Oczywiście nie wszystko, bo to zakrawałoby na jakąś chorobę psychiczną, ale rzeczywiście sporo. Sam spostrzegam, że niekiedy zakrawa to na niewielką obsesję, gdy kupując browarek w sklepie czy idąc do pubu, przeliczam wszystko nie na złotówki, ale na szprychy kół czy ramkę reflektora. Jakoś z trudem przyzwyczaiłem się do swojej nowej sknerowatej osobowości, jednak w skrytości ducha nie mogę się już doczekać momentu, gdy prace nad motocyklem zostaną zakończone, długi popłacone i znowu będę mógł zasypiać ze spokojnym sumieniem, że lodówka znowu jest zaprowiantowana, bez rozterek będę mógł zaprosić dziewczynę do kina albo jednak zastanowić się nad kupnem zestawu kina domowego. Bo przecież człowiek powinien jakoś funkcjonować w społeczeństwie bez doczepionej etykietki dziwaka i popaprańca. A poza tym chciałbym jak najszybciej pokazać wszystkim tym, którzy powątpiewali w realność wskrzeszenia leciwego Indianina, że przy odrobinie uporu niemal wszystko można zdziałać. To tylko kwestia priorytetów.
Martwi mnie tylko jedna sprawa. Im bliżej końca prac nad Indykiem, tym częściej przyglądam się w albumach zdjęciom Vincenta. Już nawet poprosiłem znajomych Angoli o zbadanie rynku w tym zakresie. Oczywiście tłumaczę sobie, że takie przyglądanie się czy badanie rynku niczego jeszcze nie oznacza i że to tylko takie mrzonki, i że absolutnie nie stać mnie na takie ekstrawagancje, i że są inne, pilniejsze potrzeby, i że nie powinienem ładować się w kolejny pasztet, jednak zdjęcia oglądam coraz częściej. Tak, jak to było dziesięć lat temu z Indykiem. I sam już nie wiem, czy to rzeczywiście jedynie kwestia priorytetów, czy może jednak jakaś lekka odmiana manii i powinienem zasięgnąć porady odpowiedniego lekarza?
Gdy pisałem felieton, właśnie dotarła do mnie wieść o śmierci Kondka Kowalczyka, i już dalej nie chce mi się pisać. Odszedł od nas Wspaniały Człowiek, zarażony bakcylem motocykli znacznie bardziej niż większość z nas. Był młodym, wesołym gościem, potrafiącym jak mało kto skupiać wokół siebie zacne towarzystwo, a jednocześnie zaszczepiać swoją pasję w kolejnych napotykanych na swej drodze ludziach. Nie będę wypisywał żadnych górnolotnych frazesów, bo wiem, że Konrad wcale by ich nie chciał, jednak okropnie jest mi żal, że już nigdy nie spotkamy się na asfaltowej wstędze. Pokój Jego Motocyklowej Duszy!