No i dostało mi się trochę po uszach. Moje dywagacje na temat akcji wiosennych warzyw na drogach, publikowane kilka numerów temu, niezbyt przypadły do gustu głównym zainteresowanym…
No i dostało mi się trochę po uszach. Moje dywagacje na temat akcji wiosennych warzyw na drogach, publikowane kilka numerów temu, niezbyt przypadły do gustu głównym zainteresowanym, czyli przedstawicielom policji oraz agencji, która dla wyżej wymienionego organu kampanię tę przygotowała. W zasadzie nie ma się czemu dziwić, bo przecież mało kto jest zadowolony, gdy publicznie się go obsobacza i wytyka błędy. Tu niestety muszę przyznać nieco racji instytucjom niezbyt zachwyconym moim tekstem, bo po pierwsze cała kampania „Użyj wyobraźni” w zasadzie była (i jest nadal) dosyć sensowna i mało natarczywa, a po drugie sam mało szczęśliwy fragmencik o warzywach szybko został wycofany z oficjalnej strony internetowej. Mało tego, zamiast obrazka ukazały się przeprosiny i wyjaśnienie, więc tu należą się wielkie brawa, bo w dzisiejszych czasach mało kto potrafi przyznać się do błędu i do tego jeszcze publicznie, bez sądowego nakazu przeprosić.
Jednak popełniony przeze mnie tekst o „warzywach” miał swoje konsekwencje w postaci wizyty w Komendzie Głównej Policji. Było to spotkanie całkowicie dobrowolne, nie myślcie więc sobie od razu, że były to odwiedziny trwające 48 godzin lub jak kto woli „do wyjaśnienia sprawy”. Po prostu z wysokim przedstawicielem policji wyjaśnialiśmy sobie wzajemny stosunek do motocyklistów. Rozmowa była długa, można uznać, że nawet przyjemna, a dla mnie wielce pouczająca. Zorientowałem się bowiem, że policja w zasadzie nie znosi tylko jednego gatunku motocyklistów. Tych jeżdżących na tylnym (rzadziej na przednim) kole, ubranych w krótkie gatki i T-shirty. Dobre pół godziny pan policjant rozwodził się nad tym i zrozumieć nie mógł, jak to jest, że w mieście motocykliści strasznie „kozaczą”, warczą, ryczą, spać po nocach nie dają, straszą emerytów na pasach, a jak tylko wyjadą za miasto, od razu stają się najbardziej uważnymi i ostrożnymi kierowcami na drodze. I przeważnie nawet nie bardzo przekraczają dozwolone prędkości.
Wtedy właśnie spłynęło na mnie olśnienie, że znaczna część społeczeństwa, a w tym także zdawałoby się lepiej wyedukowana w sprawach drogowych, postrzega nas jak (za przeproszeniem wszystkich zainteresowanych narodowości) Azjatów. Znaczy się: żółty, skośnooki, czerniawy na głowie i dla środkowego europejczyka nie do odróżnienia jeden od drugiego. I z motocyklistami jest tak samo: wszyscy w kasku na głowie i na jednośladzie. A dalej to już wszystko jedno: motocyklista.
Kilka dni później miałem okazję rozmawiać z pewną prezenterką telewizyjną, która o motocyklistach wyraziła się w bardzo lapidarny sposób: nie lubię ich, bo przeciskają się w korkach i lusterkami drapią mi karoserię w samochodzie. Nic dodać, nic ująć, niby stwierdzenie głupie, ale tak właśnie widzi nas większość niemotocyklistów.
Bo przecież z nami, to jest właśnie trochę tak, jak z tymi Azjatami. Wystarczy poświęcić chwilkę uwagi, a już dostrzeżesz pewne różnice. A jeszcze odrobina starania, a będziesz umiał odróżnić Chińczyka od Japończyka czy Wietnamczyka. Ewolucja w rozwoju konstrukcji motocyklowych przecież poszła już tak daleko, że chłopak żyjący stuntem czy freestylem w zasadzie nie ma nic wspólnego z chopperowcem czy gościem przemierzającym świat na ogromnym ciężkim enduro. Kompletnie inne maszyny, inne środowiska, inne klimaty. Ale w oczach innych użytkowników dróg ten sam koleś w trampkach i furkoczących jeansach jeździ slalomem na tylnym kole w korkach między samochodami w trampkach i ten sam jedzie na enduraku, objuczony jak dwugarbny wielbłąd w Alpy. Ot tak, powygłupiał się chwilę (zapewne dla rozgrzewki) po mieście, po czym pomknął w siną dal do Chorwacji czy na zlot Harleya do Gdańska. Na takie postrzeganie motocyklistów mam niezbity dowód. Jadąc sobie spokojnie (no dobrze, troszeczkę przepychając się w korku) sześćdziesięcioletnią beemką przez miasto, zostałem zwyzywany przez jakąś kobiecinę od dawców nerek. Nie powiem, zrobiło mi się nawet przyjemnie, bo jeszcze nikt wcześniej nie postawił mojej „babuni” w jednym szeregu z Gixerą, ale z drugiej strony byłem mocno zdziwiony: czy w oczach nawet największego dyletanta rzeczywiście moja maszyna jest aż tak podobna do współczesnego „plastika”? Chyba tak, skoro zostałem dawcą, jadąc z prędkością 50 km/h na motocyklu, którego miejsce jest raczej w muzeum, a nie na drodze publicznej.
Nie twierdzę, że motocykliści z którejś z tych grup (czy subkultur?) są lepsi czy gorsi. Są po prostu inni. Ludzie przecież różnią się temperamentem, sposobem postrzegania świata, a co za tym idzie potrzebami. Jednego bawi jazda na tylnym kole po mieście, drugiego mongolskie bezkresy przemierzane w samotności, a jeszcze innego długa broda i klimaty rodem z ZZ-Top. I wszystko jest dobrze, dopóki swoim zachowaniem nie przeszkadzamy innym, czy wręcz nie stanowimy zagrożenia na drodze. Bo nasze społeczeństwo jest tak skonstruowane, że nie dostrzega 95% motocyklistów, którzy starają się najlepiej jak mogą przeżyć na drodze i dojechać z punktu A do punktu B bez czynienia większego zamieszania. Widzą tylko tych, którzy „drapią lakier lusterkami”, ryczą po nocach do odcięcia zapłonu i straszą innych użytkowników dróg jazdą na tylnym kole. I w zasadzie nie ma się czemu dziwić, bo częściej zwracamy uwagę na rzeczy nieprzyjemne, niebezpieczne i w jakiś sposób wywołujące uczucie zagrożenia czy zdenerwowania, niż na bezszelestnie przemykającego na Varadero czy CB-eku w siną dal gościa w mało rzucającym się w oczy tekstylnym ubranku.
A co ciekawsze, podejrzewam, że tak właśnie postrzega się motocyklistów od zawsze i nie ma sposobu na zmianę tej sytuacji. Czytając sobie przedwojenną prasę motoryzacyjną, nie raz spotkałem się artykułami traktującymi o wariackich wyczynach motocyklistów, ryczących swymi maszynami, jeżdżących za szybko, zbyt niebezpiecznie, straszących na drogach kury i staruszków. I pewnie już w latach 20. i 30. większość motocyklistów oburzała się na podobne traktowanie, bo na opinię „drogowych warzyw” tak jak i dzisiaj pracowało zapewne jakieś 5% jednośladowej populacji. Widać, że tak świat jest skonstruowany i zapewne nie można „zjawiska dawcy nerek” zmienić, jednak wcale nie oznacza to, że nie należy z nim walczyć. Bo nie da się ukryć faktu, że część z nas jeździ źle, niebezpiecznie i w sposób, który może być nieakceptowany przez innych użytkowników drogi. Tyle tylko, że to samo dotyczy kierowców samochodów osobowych, tirowców, traktorzystów i cyklistów. I takiej wersji będziemy się trzymali.