Podczas takich „dni” firmy, oprócz rozlicznych atrakcji udostępniały także swoim obecnym i przyszłym klientom motocykle do dłuższych lub krótszych przejażdżek. Atrakcja niby nie nowa, bo w zasadzie każdy szanujący się salon motocyklowy, chcący spełnić podstawowe standardy oferuje takie maszyny klientom, jednak „iwent” poprzedzony odpowiednią kampanią medialną przyciąga zawsze do salonów tłumy chętnych testerów. O ile […]
Podczas takich „dni” firmy, oprócz rozlicznych atrakcji udostępniały także swoim obecnym i przyszłym klientom motocykle do dłuższych lub krótszych przejażdżek. Atrakcja niby nie nowa, bo w zasadzie każdy szanujący się salon motocyklowy, chcący spełnić podstawowe standardy oferuje takie maszyny klientom, jednak „iwent” poprzedzony odpowiednią kampanią medialną przyciąga zawsze do salonów tłumy chętnych testerów.
O ile jednak w cywilizowanym świecie takie handlowe zagrywki przynoszą wymierne rezultaty w postaci sprzedanych maszyn, u nas sytuacja wygląda nieco inaczej, przynosząc firmom relatywnie więcej szkód niż pożytku. Na rynkach o wieloletniej tradycji działa zasada, że na 10 jazd testowych, klienci decydują się na zakup maszyny mniej więcej w 4 przypadkach. Nikt jeszcze dokładnie nie zbadał, jak te działania sprawdzają się w naszych warunkach, my jednak dysponujemy już pewnymi przybliżonymi wynikami. Na 10 jazd testowych ze dwie kończą się poważnym uszkodzeniem, a często kasacją motocykla. Nie wspominając już o połamanych rękach czy nogach.
Zastanówmy się więc, czemu tak się dzieje, zgoła inaczej niż w większości cywilizowanych społeczności. Przecież motocykl przestał być w naszym kraju pojazdem spotykanym z równą częstotliwością jak statek kosmiczny UFO i niemal każdy wsiadający na maszynę mniej więcej zdaje sobie sprawę, czym taka zabawa pachnie. Mam wrażenie, że jednym z podstawowych powodów wypadków jest fakt złego definiowania przez część osób chętnych do oblatywania maszyn pojęcia „jazda testowa”. Taka jazda ma na celu zapoznanie się z grubsza z własnościami trakcyjnymi maszyny, komfortem jazdy, wygodą pozycji, a nie testowaniem własnych umiejętności jeździeckich. A wygląda na to, że spory odsetek ludzi zjawiających się na dniach otwartych tak właśnie rozumie słowo test. Trafiają się więc osobnicy, którzy dorobiwszy się dopiero motocyklowego prawa jazdy, czy też mający je od 25 lat, ale totalnie bez praktyki, podczas takich jazd chcą sprawdzić, czy w ogóle są w stanie ogarnąć maszynę. Zdarzają się więc przed jazdą takie pytania: a jedynka to do dołu? A hamulec to który? Zapewne jedynie dzięki wielkiej czujności obsługi, która często nie dopuszcza takich klientów do jazd, nie robią oni krzywdy sobie i innym. Takim osobnikom należy się jedna wskazówka: jazda testowa służy testowaniu motocykla, a nie własnych umiejętności. Jeżeli nie czujesz się pewnie na maszynie, to wykup jazdy doszkalające albo ćwicz na podwórku do momentu, aż poczujesz się wystarczająco pewnie.
Istnieje też inny rodzaj nieprawidłowego rozumienia słowa test. Podczas jazd testowych nie chodzi o zbadanie odporności silnika na przegrzanie, nie chodzi o badanie, przy jakich obrotach sterownik odetnie zapłon, ani kiedy zagotuje się olej w silniku. Chodzi głównie o zapoznanie się z własnościami trakcyjnymi maszyny i ewentualne porównanie z konkurencją. Tylko tyle i aż tyle, ale wydaje się, że sporo ludzi zapomina o tej prostej prawdzie. Nie tak dawno w Trójmieście jeden z klientów po wyjechaniu za bramy salonu testował, jak długo da się palić tylną gumę w Daytonie 675. Wyszło mu, że się da dosyć długo, mimo to motocykla jednak nie kupił. Ciekawe, czy w podobny sposób badałby własny sprzęt? Z kolei takim osobnikom należy się inna wskazówka: testy na przegrzanie, odcięcia, ścinanie, zginanie i urywanie proponuję przeprowadzać na własnych motocyklach. W dodatku znakomita większość maszyn demonstracyjnych to motocykle nowe i na dotarciu, kiedy to warunki, w jakich silnik pracuje przez pierwszych kilka tysię- cy kilometrów ma kapitalne znaczenie dla całej reszty jego żywota. Producent bowiem z pewnością nie przewidywał użytkowania maszyny przez troglodytę, tylko przez ludzi o w miarę ukształtowanym poziomie kultury technicznej.
W Polsce niestety znakomita większość ludzi przychodzących na „dni otwarte” traktuje jazdy testowe w sposób opisany powyżej, a tylko nieliczni decydują się po takich testach na zakup maszyny. Trudno się potem dziwić, że co jakiś czas któryś z importerów stwierdza, że nie stać go na tak drogie zabawy i w połowie sezonu odwołuje kolejne imprezy. Przez lata obserwacji, a często i uczestnictwa w podobnych przedsięwzięciach napatrzyłem się na wypalane sprzęgła, opony, zacierane silniki, rozbijane motocykle i wypadki kończące się niekiedy w sposób tragiczny. I zawsze byłem zdania, że przyczyną znakomitej większości takich sytuacji były panujące wśród testerów: niefrasobliwość, brak wyobraźni i poszanowania cudzej własności. Wiem doskonale, o czym piszę, bo ze skruchą muszę przyznać, że sam mam na sumieniu jakieś wykasowane albo przynajmniej zarysowane motocykle testowe. I tylko w jednym czy dwu przypadkach nie mam sobie nic do zarzucenia. Reszta to była właśnie chęć zbadania granic możliwości maszyny.
Moje doświadczenie mówi mi także, że gość, który zjawia się na „dniach otwartych” i po kolei ujeżdża wszystkie dostępne sprzęty, w ogóle nie jest zainteresowany zakupem, a jedynie interesuje go wypożyczalnia. Jak bowiem gościa zainteresowanego zakupem GSX-R 1000 można przekonać do testowania GS 500? Nijak. Bo to są dwa kompletnie inne przedmioty. I jeżeli gość jest ukierunkowany na nową gixerę, bo poprzedni sprzęt już się znudził lub zestarzał, to przecież nie będzie w ogóle zwracał uwagi na inne rodzaje motocykli. Jeżeli jednak gość dorywa się do wszystkiego, co ma dwa koła (od Burgmana przez DRZ, Intrudera do Hayabusy), to w 95 % oznacza, że jest typem niewyżytym motocyklowo i jest mu wszystko jedno, na co wsiądzie, byle tylko jazda była gratisowa.
Musi minąć jeszcze kilka lat, żeby większość ludzi przychodząca na „dni otwarte” była rzeczywiście zainteresowana zakupem motocykla, ale jestem przekonany, że moment taki wcześniej czy później nadejdzie. Nie na darmo od pewnego czasu sprzedaje się w Polsce kilkadziesiąt tysięcy skuterów rocznie i już rośnie rzesza przyszłych motocyklistów, którzy zaczynając swoją przygodę z jednośladami od najmłodszych lat, nie będzie czuła imperatywu dorwania się do czegokolwiek warczącego, tylko w sposób mniej więcej świadomy będą przymierzali się do swoich potrzeb. A importerom organizującym „dni otwarte” pozostaje jedynie życzyć cierpliwości i dobrego negocjowania cen z firmami ubezpieczającymi maszyny w zakresie AC.