Wyczytać o tym mogę właśnie na stronach poświeconych aktualnościom, a ponieważ dosyć mocno ufam słowom pisanym w „Świecie Motocykli” – z ogromną dozą prawdopodobieństwa (graniczącą w zasadzie z pewnością) zakładam, że to prawda. I zastanawiam się, jak to właściwie jest? Bo jeżeli mamy do czynienia z totalnym kryzysem, to według mojej znajomości ekonomii, cała gospodarka […]
Wyczytać o tym mogę właśnie na stronach poświeconych aktualnościom, a ponieważ dosyć mocno ufam słowom pisanym w „Świecie Motocykli” – z ogromną dozą prawdopodobieństwa (graniczącą w zasadzie z pewnością) zakładam, że to prawda. I zastanawiam się, jak to właściwie jest? Bo jeżeli mamy do czynienia z totalnym kryzysem, to według mojej znajomości ekonomii, cała gospodarka raczej hamuje, albowiem wszelkiego rodzaju nowe przedsięwzięcia biznesowe obarczone są sporym ryzykiem niebilansowania się, a mówiąc po ludzku – bankructwa lub jak kto woli – plajty.
Pocieszam się jednak, że moja cała wiedza ekonomiczna (wszak dotyczy jedynie ekonomii socjalistycznej) nabyta została w czasach prekapitalistycznych (dla naszego regionu geograficznego), więc może ja po prostu nie znam się na rzeczy. Jednak biorąc sprawę na zdrowy chłopski rozum, jeżeli w państwie, co tam w państwie, w całej Europie i w całym Kosmosie źle się dzieje, to nie jest to najbardziej stosowna pora na otwieranie handlującego biznesu. Chyba że handlować się chce długami, ale na szczęście ten segment gospodarki od motocykli jest dosyć odległy.
W motocyklach sprawa ma się prosto. Nie jesteśmy działem motoryzacji, tylko raczej działem zabawek. Bo o ile samochód to podstawowy środek transportu lub zarobkowania i od czasu do czasu trzeba zmieniać opony, klocki i amortyzatory, to motocykl już tak bardzo nie jest potrzebny do codziennego bytowania. I w momencie zaciskania kryzysowego paska, człowiek w pierwszej kolejności rezygnuje z przyjemności (zabaweczek), a dopiero w drugiej z rzeczy niezbędnych do życia. Ja wiem, że dla większości motocykl jest równie niezbędny do egzystencji jak tlen i nie rozstaną się z nim za żadną cenę, jednak spore grono, stając wobec konieczności cięcia kosztów, w pierwszej kolejności pomyśli właśnie o nim. Być może nie będzie to od razu dramatyczny gest sprzedaży maszyny, ale z pewnością przełoży się na ograniczenie wydatków okołomotocyklowych. Nie mówię nawet o klockach, łańcuchach czy zębatkach, bo na bezpieczeństwie po prostu nie wolno oszczędzać, ale o takich drobiazgach jak nowy wizjer do kasku, buty czy nawet gatunkowo lepszy olej. A wbrew pozorom to na takich duperelach branża ma największy obrót. I właśnie z takich z pozoru niewielkich zakupów żyje większość sklepów motocyklowych. Przynajmniej w naszym kraju.
Myślę więc sobie, że otwieranie kolejnych sklepów dwukołowej branży w takim momencie jest przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym. Ale zastrzegam, ja nigdy nie miałem dobrej głowy do interesów. I dowiodłem tego całym swoim długim i bogatym w doświadczenia życiem. Gdyby bowiem pan Bóg nie poskąpił mi talentów w tej dziedzinie, to zamiast zajmować się teraz słowem pisanym i drukowanym, leżałbym sobie pewnie pod palmą na Karaibach, smakując niespiesznie chłodne, kolorowe drinki. Być może nawet z parasolką. Może więc rację mają ci, którzy żyją z robienia interesów? Przecież otwierające się firmy nie są raczej garażowymi sklepikami na kilkunastu metrach kwadratowych i nie wpisują się w struktury „biznesu rodzinnego” (tata dał, co miał, a syn usiłuje z tym fantem cokolwiek sensownego uczynić), tylko o ile znam właścicieli, dokładnie przemyślane inwestycje, w dodatku mocno powiązane z sieciowymi kolosami. Bo czasy, kiedy to przedsiębiorcy motocyklowi mieli do spełniania misję, już się w naszym kraju skończyły. Dzisiaj ich jedyną misją jest zwykłe i obrzydliwie przyziemne zarabianie pieniędzy.
Pamiętam czasy, gdy Bartek Jackiewicz prowadził, jako jeden z pierwszych, fantastyczny sklep w Warszawie przy ulicy Gimnastycznej. To była właśnie ta prawdziwa firma „z misją”. Jednak twarda ekonomiczna rzeczywistość dosyć szybko zweryfikowała jej niekomercyjność. Sklep bowiem, jak sama nazwa wskazuje, powinien zajmować się zarabianiem, a nie traceniem pieniędzy. I nie ma na to siły – jak nie ma obrotu i zysku, to nie ma na pensje, czynsze i rachunki. I to wiem akurat z pewnością, chociaż pobierana przeze mnie wiedza z zakresu ekonomii socjalizmu podpowiada zupełnie coś innego. Na szczęście ekonomia (ta prawdziwa) zweryfikowała również i socjalizm.
Zakładam więc, że właściciele otwierających się kolejnych przedsiębiorstw wiedzą, co robią i mają coś na myśli. Bo po kilkunastu latach kapitalizmu, czegoś jednak się nauczyliśmy (no, może nie wszyscy) w dziedzinie prowadzenia interesów i dotyczy to także branży motocyklowej. Rynek jest na tyle duży, że powoli staje się przewidywalny i policzalny, a w dodatku mamy gdzie podpatrywać, bo takie kraje jak Czechy czy Węgry w tej dziedzinie ciągle są o niewielki krok przed nami. Oczywiście, uwarunkowanie ekonomiczne są tam całkiem inne, jednak tendencje rozwoju rynku zapewne podobne, więc z pomocą kalkulatora (lub logarytmicznego suwaka), nasz rodzimy biznesmen będzie w stanie sam sobie policzyć, czy go stać na taką zabawę i jaki będzie stopień ryzyka.
Jednak, mimo braku talentów do prowadzenia interesów, myślę sobie, że i ja mogę mieć swój niewielki wkład w walkę z kryzysem. Wzorem naszego prezydenta, który apelując do sektora międzybankowego o większe wzajemne zaufanie w udzielaniu kredytów (bo on pokłada wiarę w tym, że będzie to przyczynek do wyjścia naszej ekonomii na prostą) mogę zaapelować do motocyklistów. Nie zostawiajcie naszych przedsiębiorców na pastwę recesji. Kupujmy, kupujmy i kupujmy! Jedynie bowiem nasza konsumpcja na (co najmniej) dotychczasowym poziomie jest w stanie zapewnić spokojny sen całej, miłej naszemu sercu, branży. I chyba niewiele się pomylę, gdy napiszę, że to właśnie wiara w konsumpcję, wiara w niezaspokojony jeszcze do końca apetyt motocyklistów, jaki powstał u nas w czasie ponadczterdziestoletniej rynkowej pustki i wiara w ogromne ssanie rynku pozwalają naszym przedsiębiorcom na całkiem ostrą jazdę po krawędzi.