fbpx

W zimie motocyklistów na naszych drogach można spotkać znacznie rzadziej, bo tłumaczą się chłodem. A przecież jeżeli asfaltu nie pokrywa warstwa śniegu czy lodu, jeździ się po nim tak samo w lecie, jak i w zimie. Problem sprowadza się jedynie do odpowiedniego ubioru i czegoś, co określam mianem „głodu jazdy”. Zacznijmy od sprawy prostszej, czyli […]

W zimie motocyklistów na naszych drogach można spotkać znacznie rzadziej, bo tłumaczą się chłodem. A przecież jeżeli asfaltu nie pokrywa warstwa śniegu czy lodu, jeździ się po nim tak samo w lecie, jak i w zimie. Problem sprowadza się jedynie do odpowiedniego ubioru i czegoś, co określam mianem „głodu jazdy”.

Zacznijmy od sprawy prostszej, czyli „głodu”. Jeżeli nagle rodzi się nieprzeparta chęć jazdy, to deszcz, mróz lub inne czynniki atmosferyczne rzadko kiedy mogą taką decyzję zmienić. Jeżeli jeździec zaczyna tłumaczyć się sam przed sobą, że nie pojedzie motocyklem, bo może padać, to tak naprawdę wcale nie ma ochoty na jazdę, niezależnie od pogody. Przecież wyjeżdżając w dłuższą, kilkudniową trasę, nawet przy bardzo sprzyjającej aurze, w naszych warunkach klimatycznych nigdy nie możemy mieć pewności czy już za parę godzin nie pojawi się złowieszcza czarna chmura i zmoczy nas od góry do dołu. Jeżeli więc w trasie dopadnie nas deszcz, nie oznacza to wcale, że należy zrezygnować z jazdy i chować się pod dach. Owszem, jeżeli będzie to jakieś wyjątkowe oberwanie chmury, to nawet ze względów bezpieczeństwa warto przeczekać tę chwilową furię aury w jakimś bardziej suchym miejscu. Jeżeli jednak, będąc na weekendowym wypadzie nad morze czy w góry, pojawi się ciągły jednostajny opad zapowiadający trzydniówkę, to przecież i tak musimy wrócić do domu i czekających na nas obowiązków, niezależnie od kaprysów pogody. Jazda w deszczu nie należy do najprzyjemniejszych zajęć, jednak niemiłe odczucia można bardzo mocno ograniczyć przez odpowiedni ubiór. To samo dotyczy działań zimowych. Mało kto lubi odmrażać sobie dłonie, nos czy uszy, jednak istnieją sposoby, aby uniknąć takich doświadczeń i jazdę motocyklem w grudniu czy styczniu uczynić w miarę przyjemną.

Nie łudź się jednak drogi Czytelniku, że w tym miejscu znajdziesz kilka światłych rad dotyczących zagadnienia „jak walczyć z mrozem, jeżdżąc w zimie na motocyklu”, bo po pierwsze, felieton to nie kącik porad globtrotera, a po drugie, znacznie lepiej zrobi to fachowy sprzedawca w wyspecjalizowanej placówce handlowej.

Chciałbym natomiast poruszyć problem motocyklowych ubiorów od strony, którą chyba nikt jeszcze nie zajmował się na łamach prasy, a z pewnością jest on znany prawie każdemu jednośladowemu kierowcy i można nazwać go „ciemną stroną motocyklizmu”. Jak prawdopodobnie każdy z Was zauważył, inaczej należy ubierać się do jazdy motocyklowej zimą, a inaczej latem. Jeszcze inaczej, gdy jest bardzo zimno, a jeszcze inaczej, gdy jest bardzo gorąco. Inaczej przygotowujemy się do wyjazdu w trasę, a inaczej do szybkiego wypadu w miasto. W zimie przetrzymamy jakoś kilkunastominutowy przejazd nawet bez specjalnych zabezpieczeń, jednak wyruszając w takich samych warunkach na zimowy zlot od Giżycka, należy ubierać się znacznie bardziej starannie. Przy trzydziestostopniowym upale inaczej ubierzemy się (albo założymy tylko kask i rękawiczki), wybierając się do nieodległego pubu, a inaczej, rzucając się w kilkusetkilometrową trasę. Przez kilkanaście lat motocyklowej działalności gromadzi więc człowiek sporą liczbę przyodziewków odpowiednich do sytuacji. Stajemy się więc właścicielami kolejnych kasków, butów rękawiczek, kurtek, różnego rodzaju dodatków w postaci pasów nerkowych, kołnierzy, kominiarek i wielu innych mniej lub bardziej przydatnych elementów będących na wyposażeniu prawdziwego motocyklisty. Osobiście zebrałem już co najmniej pięć kasków, które teoretycznie przeznaczone na różne okazje, przydają się bardzo rzadko, leżą jednak „na wszelki wypadek”. Przywiązałem się do nich i żal mi jest zasilić nimi najbliższe wysypisko śmieci. Stary poobijany „orzeszek” potrzebny jest do jazdy weteranem. Kask otwarty idealny jest do miasta, a do jazdy skuterem potrzebne jest coś lekkiego, typu rowerowego. W trasie najlepiej sprawuje się integral… i tak dalej. Latami więc gromadzi się towar, którego używa się niezbyt często, zajmuje coraz więcej przestrzeni, ale rozstać się z nim żal, bo a nóż się przyda.

Odnoszę wrażenie, że większość z Was zna ten problem. Gdzie trzymać to całe dziadostwo? Zdecydowana większość Polaków mieszka raczej w niewielkich mieszkaniach i magazynowanie motocyklowych akcesoriów może stanowić nie lada problem. Mam zupełnie przyzwoitą budę motocyklową na parkingu, ale przecież nie będę tam trzymał kurtki czy butów, bo gwizdną mi je natychmiast. Do garażu, który z kolei nadaje się na taką przechowalnię, mam kilka kilometrów, więc gratów nie miałbym pod ręką. Walają się więc kaski po wszystkich kątach domu, buciory ledwo mieszczą w przedpokoju, a kurtki zajmują większość wieszaków. Wszystko, niestety, w ilościach podwójnych, bo małżonka także lubi czasami przewietrzyć sobie kości, a w moich ciuchach jakoś nie chce jeździć. W dodatku ocieplający się klimat i poprawiająca jakość ubrań powodują, że sezon trwa niemal cały rok, więc nie opłaca się chować całego przybytku gdzieś głęboko.

Oprócz zagadnień magazynowych istnieje także drugi, chyba znacznie bardziej poważny problem. Skąd brać kasę na te wszystkie ekstrawagancje? A właściwie nie ekstrawagancje, bo jeżeli motocyklista chce korzystać z jednośladu po pięćdziesiątym roku życia, to musi za młodu zainwestować w przyzwoity ubiór. Na to pytanie, niestety, nie umiem odpowiedzieć. W tej sprawie proszę kierować interpelacje do kolejnych ekip rządzących naszym krajem, które wpakowały nas w ten cały pasztet. Zastanawiałem się jednak, czy rzeczywiście ten motocyklowy rynsztunek musi kosztować aż tyle? Przecież laminatowy garnek wyłożony gąbką, plastikowe buty czy szmaciane rękawiczki, to nie obstalowany na zamówienie Bentley, a ceny jakby podobne (to jednak może zbyt daleko idące porównanie). Wystarczy przebiec się po kilku sklepach branży motocyklowej, aby szybko zorientować się, że suma 2000 zł nie wystarczy nawet na skromny kompletny ubiór. Na coś bardziej markowego nie wystarczy nawet potrojenie tej kwoty. W stosunku do średniej krajowej zarobków to wcale nie jest mało. Nie znam się szczególnie na ekonomii, ale nawet biorąc sprawę na chłopski rozum, można zorientować się w mechanizmach handlu. Jeżeli na półce sklepowej leży kask za powiedzmy 1000 zł, to w skład jego ceny wchodzi: 22% VAT, cło, koszty transportu, zysk producenta, zysk dystrybutora, zysk sprzedawcy i prawdopodobnie kilka innych składników, o których nawet nie mamy pojęcia. Wartość samego hełmu, obrana z tych wszystkich dodatków, to zapewne jakieś 200 – 300 zł. Sytuacja ta dotyczy wszystkich towarów w sklepie i właściwie nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież coraz mniej ludzi na świecie zajmuje się produkcją (w większości robią to za nas maszyny), a coraz więcej szeroko pojętym handlem i po drodze każdy musi zarobić. Tak już jest urządzony świat, a my w milczeniu musimy cierpieć i co jakiś czas dokupować kolejny element wyposażenia.

KOMENTARZE