Kilka lat temu pewien mój znajomy, przekroczywszy 40. rok życia, na zlocie motocyklowym otrzymał nagrodę dla najstarszego uczestnika.
Dzisiaj na podobnej imprezie przy odrobinie szczęścia mógłby dostać pucharek dla najmłodszego motocyklisty. Tak się jakoś porobiło (albo ja jeżdżę na takie zloty), że coraz częściej średnia wieku uczestników motocyklowego spędu oscyluje gdzieś w okolicach czterdziestki. Coraz częściej spod zdejmowanego na bramie zlotowej kasku, zamiast fantazyjnie nastroszonego irokeza, wyłania się siwiejąca broda. Co ciekawsze, w znakomitej większości przypadków doświadczenia motocyklowe tych panów w średnim wieku są bardzo niewielkie – przeważnie nie sięgają dalej niż trzy lub cztery lata wstecz. Owszem, za młodu czymś tam troszkę jeździli – a to Jawą kolegi, a to MZ-ką starszego brata – jednak nigdy te młodzieńcze porywy serca nie przekształciły się w prawdziwą i wieloletnią miłość do motocykla
Do stalowych rumaków powracają więc panowie dopiero po latach pracowicie spędzonych na stabilizowaniu pozycji społecznej, budowaniu domu, rodziny czy zdobywaniu majątku. Dopiero gdzieś po czterdziestce łapią drugi oddech i zaczynają zastanawiać się, co by tu robić dalej z tak mile rozpoczętym życiem. Właściwie wszystkie podstawowe potrzeby zostały zaspokojone – dzieci w miarę odchowane, firma prosperuje, dom zbudowany – no to może przyszedł czas na spełnienie jakichś marzeń z czasów młodzieńczych. I tu pojawiają się bardzo różne pomysły. U niektórych objawia się to właśnie potrzebą posiadania motocykla. No i dobrze, bo jak mówi stare przysłowie „lepiej późno niż wcale”, jednak stosunek takich „późno dojrzałych” jeźdźców do maszyny i całej tej tak zwanej jednośladowej filozofii jest nacechowany sporym dystansem. Motocykl jest dla nich po prostu jeszcze jednym przedmiotem w domu, oczywistym tak samo jak deska do surfowania, rakieta tenisowa czy narty. Jest kolejną z rzeczy niezbędnych kulturalnemu człowiekowi do spędzania wolnego czasu.
I wcale nie należy się oburzać na taki właśnie sposób traktowania motocykla – obrany z mitu twardego Mad Maksa odzianego w czarne skóry, przemierzającego świat w sobie tylko znanym celu. Czy tego chcemy, czy nie, zbliżamy się coraz bardziej do zachodniego kręgu kulturowego i coraz szybciej i pełniej przyjmujemy obowiązujące tam wzorce i modele zachowań. Również jeżeli chodzi o poletko motocyklowe. Będąc kilka tygodni temu na potężnym zlocie motocyklowym w Garmisch-Partenkirchen z okazji 80-lecia powstania pierwszych maszyn BMW, ze zdziwieniem zauważyłem, że zdecydowana większość uczestników imprezy to ludzie co najmniej w moim wieku, w dodatku nie żadni ortodoksyjni bikerzy, tylko normalni ludzie na co dzień będący księgowymi, inżynierami, rolnikami czy robotnikami. W wolnych chwilach, między dziesiątkami innych zajęć, dosiadają czasem motocykli i nie czynią przy okazji wielkich celebracji, tylko po prostu jeżdżą!
Odnoszę wrażenie, że i u nas powoli zaczyna obowiązywać taki właśnie model motocyklizmu. W czasach gdy fabryki SHL i WSK produkowały na pełen gwizdek, motocykl spełniał taką funkcję, jaką dzisiaj ma mały Fiatek – był po prostu najtańszym przyrządem do przemieszczania się w przestrzeni. Począwszy od chłopo-robotnika z grabiami, baby z jajami, skończywszy na milicjancie, listonoszu, wszyscy wskakiwali raźno na swe jednoślady i codziennie pędzili do roboty. Kiedy jednak większość obywateli przesiadła się na Syrenki i małe Fiatki, bo nareszcie było ich na to stać, jednoślady popadły w sporą niełaskę i tylko osobnicy niespełna rozumu pozostali wierni swym maszynom. Po okresie pewnej stagnacji pojawiły się w naszym kraju pierwsze ryczące potwory z Kraju Kwitnącej Wiśni, a motocykliści kojarzeni byli jednoznacznie z młodocianymi samobójcami i piratami drogowymi terroryzującymi resztę użytkowników dróg. Może jakieś ziarenko prawdy w tych opiniach było, bo nasze społeczeństwo przywykłe do dymiąco-pierdzących MZ-ek i Jaw jakoś nie mogło przyzwyczaić się do maszyn przekraczających 200 km/h, a właściciele bardzo nielicznych „japońców” niesieni na skrzydłach euforii za wszelką cenę musieli udowodnić, kto rządzi na drodze. Te czasy minęły jednak bezpowrotnie i pojawienie się w mieście jakiegokolwiek motocykla nie staje się już powszechną sensacją.
Mimo upływających lat odnoszę wrażenie, że nie wszyscy jeszcze zauważyli, iż statystyczny polski motocyklista ostatnio mocno się zmienił. Dotyczy to szczególnie naszych telewizyjnych mediów, które uparcie propagują wizerunek motocyklisty jako młodzieńca ze zwichniętą psychiką, wyciętą z mózgu klepką rozsądku, stanowiącego zagrożenie na drodze. Zauważyłem, że mniej więcej raz w roku, gdzieś pod koniec wakacji (widać taki jest roczny plan pracy), należy dopieprzyć motocyklistom, i to najlepiej w ogólnopolskich wydaniach „Wiadomości”. Schemat materiału jest zawsze taki sam. Najpierw kilku motocyklistów jadących na tylnym (lub przednim) kole, potem jakieś brednie o osiąganych prędkościach, a na koniec wypowiedzi na ten temat policjantów. Szkoda, że państwo redaktorzy nie interesują się nigdy wspólnymi akcjami motocyklistów i policjantów propagującymi bezpieczną i kulturalną jazdę. Skoro już redaktorstwo sięga do statystyk w celu udowodnienia tez o niebezpieczeństwach związanych z jazdą motocyklem, to może także zerknęliby do danych dotyczących statystycznego polskiego motocyklisty? Okaże się wtedy, że nie jest to żaden małoletni opętany przez demona szybkości gnojek, tylko pan w średnim wieku, dobrze lub co najmniej średnio sytuowany materialnie, niezbyt zainteresowany udowodnieniem wszystkim na drodze, kto tu jest królem. Chciałby raczej spokojnie i bezpiecznie spędzić kilka dni na motocyklu, przeżyć i bez większych ekstrawagancji wrócić do domu, rodziny i pracy. Tak to mniej więcej wygląda na całym świecie, tak to właśnie zaczyna wyglądać u nas.
Jest tylko jeden element (no, może jest ich trochę więcej, ale ten jest z pewnością najbardziej widoczny), który wyraźnie różni nas od zachodniego modelu motocyklisty. Tam odsetek kobiet jeżdżących na motocyklach jest znacznie większy. W porównaniu z sytuacją sprzed kilku lat nieco się poprawiło, ale i tak jest bryndzowato. Owszem, jako „plecaczki” dziewczęta podróżują często i chętnie, natomiast nie bardzo lubią się sprawdzać jako kierowcy (kierowniczki?). Chociaż niedawno rozmawiałem z jednym z kierowników w wojewódzkim ośrodku ruchu drogowego, który twierdzi, że liczba dziewczyn robiących motocyklowe prawa jazdy rośnie lawinowo. Może więc i w tej dziedzinie podgonimy niedługo Europę, zwłaszcza gdyby telewizyjni redaktorzy, zamiast bredzić coś o drogowych mordercach, propagowali nie tylko bezpieczną jazdę, ale zachęcali kobiety do zabawy w motocykle.