100 metrów przed klatką nieco przyspieszam, wyłączam silnik i siłą bezwładności dotaczam się do miejsca parkowania.
Jest godzina 19, wracam właśnie z pracy, z daleka widzę już mój dom i zaczynam proces podchodzenia do parkowania. Słowa „mój dom” zostały zastosowane nieco na wyrost, bo to nie dom, tylko zwykły warszawski blok, w dodatku nie mój (a szkoda), tylko własność spółdzielni. Mniejsza z tym czyj, chciałem jedynie podkreślić fakt, że nie jest to dom jednorodzinny wolnostojący, tylko wielomieszkaniowy, a godzina powrotu wczesnowieczorna. 100 metrów przed klatką nieco przyspieszam, wyłączam silnik i siłą bezwładności dotaczam się do miejsca parkowania.
Czemu w tak skomplikowany sposób? Bo kilka lat temu nabrałem takiego nawyku, mieszkając w zupełnie innym miejscu. Gdy pod klatką parkowałem Indiana, motocykl, który rzeczywiście ryczał odrobinę głośniej niż inne maszyny, zwrócono mi uwagę, że taki hałas przeszkadza współmieszkańcom. W dodatku – co tu ukrywać od czasu do czasu zesikał się jakąś podejrzanie wyglądającą substancją. Przemyślałem zagadnienie, doszedłem do wniosku, że sąsiedzi mają rację, a mnie, dotaczenie się pod dom na wyłączonym silniku, nic nie kosztuje. Mało tego, oszczędzam pewnie jakieś mililitry paliwa. Przy odjeżdżaniu spod domu procedura była podobna. Najpierw maszynę trochę odepchnąć, a potem odjazd.
W nowym miejscu zamieszkania robię więc dokładnie tak samo, chociaż już nie Indianem, tylko motocyklami współczesnymi, znacznie cichszymi.
Jak już rozpocząłem wcześniej opowieść, podtaczam się więc w okolice wejścia do budynku i parkuję maszynę. Mam taki upatrzony, maluteńki placek asfaltu, w zasadzie nie wiadomo w jakim celu i przez kogo wylany na otaczających go trawnikach. Idealne miejsce do parkowania motocykla. Na szczęście samochody się tam nie mieszczą, bo pewnie dawno już ktoś zagospodarowałby tę przestrzeń swoim autkiem. Zdejmuję kask, przypinam do słupka motocykl, i już słyszę znajomy wrzask: Panie! Zabierz pan ten motor, ale już! Bo zawołam policję!
To sąsiadka mieszkająca na czwartym czy piątym piętrze wita się ze mną serdecznie. Aha, myślę sobie – czatowała! I taka procedura powtarza się mniej więcej codziennie. Ja po cichutku się podtaczam, ona czujna jak elektryczny węgorz, wyskakuje na balkon i narzuca się fonicznie całej okolicy. Jako człowiek mniej więcej dobrze wychowany orientuję się, że konwersacja miedzy 5. piętrem a podwórkiem nie należy do dobrego tonu, więc ignoruję zaczepki, odwracam wzrok w przeciwną stronę i zwyczajnie idę do domu.
Traktuję to jako swoisty rytuał, którego zasady staram się przestrzegać. Tylko raz zachciało mi się podjąć balkonową polemikę. Wracając mocno późnym wieczorem, w zasadzie nocą, jak zwykle podepchnąłem cichutko motocykl i usłyszałem to co zwykle. Byłem w złym humorze, albo co, bo nie zdzierżyłem, podjąłem próbę dialogu i poprosiłem sąsiadkę, żeby tak nie krzyczała, bo pobudzi innych sąsiadów. No i miałem nauczkę. Natężenie wrzasków wzrosło niemal dwukrotnie i rzeczywiście zbudziła niewinnych ludzi. A wszystko przez moją głupotę. Gdybym zastosował standardową procedurę olewania krzyków, okolica nie nabawiłaby się stresu.
Długo myślałem, czy rzeczywiście mój motocykl przed blokiem nikomu nie przeszkadza. Zrobiłem nawet niewielki wywiad środowiskowy, oczywiście z pominięciem sąsiadki, bo jej zdanie w interesującej mnie kwestii już poznałem dogłębnie i donośnie, i wyszło, że nie przeszkadzam. Podjeżdżam po cichutku, parkuję w miejscu nieutrudniającym w najmniejszym stopniu ruch nikomu, nawet dziecinnym wózkom czy psom obsikującym drzewa. Stawiam tam tylko motocykle nowe, które nie ciekną żadnymi ropopochodnymi substancjami, więc nie brudzę tego kawałka asfaltu. Nie mam zwyczaju pić pod blokiem flaszek (ani solo, ani z kolegami motocyklistami), więc nie zakłócam spokoju i nie organizuję zgromadzeń. I ogólnie staram się zachowywać, jakby mnie nie było.
A jednak okazuje się, że przeszkadzam. Chyba ze względu na sam fakt, że jestem motocyklistą. No cóż – zdarzają się ludzie, którzy systemowo nie lubią motocyklistów, tak jak są tacy, którzy z definicji nie lubią innych grup społecznych, których nie będę wymieniał, bo nie starczyłoby miejsca na stronie.
Zacząłem więc zastanawiać się nad sobą. Czy ja również, widząc kogoś innego ode mnie też od razu na niego agresywnie warczę? Wszystko jedno, czy to będzie baba z brodą, umalowany facet, żółty Murzyn, czy ktoś jeszcze bardziej nietypowy. Czy widząc kogoś pierwszy raz w życiu przyklejam mu etykietę i z mety obdarzam nienawiścią? No tak – etykietę przyklejam, bo jak nie przykleić etykiety umalowanemu facetowi? Ale nie obdarzam go od razu agresywną antypatią! Raczej ciekawością, z racji tej, w moim rozumieniu, odmienności.
Słyszałem kiedyś zdanie: poznać, to znaczy pokochać. Nie do końca zgadzam się z takim stwierdzeniem, bo przecież nie wszystko, co poznaję, musi mi się podobać, więc nieco zmodyfikowałbym powyższe twierdzenie. Poznać, to znaczy zrozumieć. Więc mój stosunek emocjonalny do takiej „innej” osoby (nie wykluczam w tym także antypatii) pojawia się w momencie, gdy mam jakiekolwiek przesłanki do ferowania osądów. Im więcej tych przesłanek, tym osąd będzie trafniejszy. Tymczasem mam obawę, że pani sąsiadka stosuje niestety w sposobie postrzegania mnie, typowy w naszym kraju, ciąg logiczny: motocyklista znaczy łobuz. Łobuz znaczy pijak. Pijak znaczy złodziej. Bo każdy pijak to złodziej.
Przynajmniej z tą ostania implikacją nie do końca jestem w stanie się zgodzić, co do reszty – nie mam zdania. Więc bardzo bym chciał, żeby sąsiadka, jeżeli koniecznie musi, to niech sobie z balkonu wrzeszczy, skoro sprawia jej to przyjemność, ale wolałbym, żeby traktowała mnie bardziej personalnie. Czyli jak sąsiada, którego zwyczajnie za coś się nie lubi, a nie zgodnie z definicją, że każdy motocyklista to łobuz i należy go nie lubić.
Kilka dni temu znowu usłyszałem przenikliwy dyszkant: „Panie! Zabieraj pan stąd tego śmierdziucha, ale już! Bo zawołam policję.” Zaciekawiony wyjrzałem przez okno, czy to kolejny motocyklista parkuje obok mnie, pod domem. Tym razem okazała się to śmieciara, zabierająca kontenery spod zsypu, poruszająca się wyznaczonym do tego ciągiem komunikacyjnym. Wtedy zrozumiałem: moja sąsiadka do mnie, jako motocyklisty nie ma żadnych obiekcji. Ona zwyczajnie nie lubi nikogo, kto parkuje pod blokiem, a nie tylko motocyklistów!
Jak to jednak pozory niekiedy mylą, a człowiek z przyblokowej pyskówki wyciąga fałszywe wnioski.