fbpx

Piotr Baryła: Panie Maćku, Pan pali?

Piotr Baryła: Panie Maćku, Pan pali?

Maciej Szczęsny: Od 15 roku życia, zawodowo…

P.B.: Ale zdrowie dopisuje?

M.S.: Ostatnio przeszedłem kilkanaście dni ciężkich bólów kręgosłupa. Tak, sport to zdrowie… Chociaż tym razem chyba doprawiłem się na motocyklu, bo w lutym z pogodą do jazdy nie było za ciekawie.

P.B.: A problemy z kolanem zażegnane?

M.S.: Nigdy nie będą do końca zażegnane. Gdyby były zażegnane, to bym wrócił do ekstraklasy (śmiech). To, że nie mogę wrócić do sportu, który lubię i zarabiać w ten sposób pieniędzy, jest złą wiadomością. Dobra jest taka, że jako piłkarz nie mógłbym przecież jeździć na motocyklu!

Fot. Sławomir Kamiński

 

P.B.: Kontrakty to wykluczają, bo to grozi kontuzją?

M.S.: Tak. Narty, motocykle, skoki spadochronowe… Ale niektórzy się tym w ogóle nie przejmują. Znam jednego takiego, który miał Suzuki Hayabusę, kiedy grał w Wiśle Kraków.

P.B.: Jak to jest z naszą piłkarską reprezentacją? Dlaczego wciąż nie jest tak, jak byśmy tego chcieli?

M.S.: Myślę, że teraz już jest… Mam wrażenie, że tym razem naprawdę coś się wykluło. Oczywiście trzeba to teraz długo hodować, ale wydaje mi się, że dużo się pozmieniało i jesteśmy na dobrej drodze.

P.B.: Czyli jest szansa, że zwycięstwo z mistrzami świata nie było tylko pojedynczym epizodem?

M.S.: Myślę, że tak, choć jakieś wpadki jeszcze pewnie się przytrafią. Ale mam nadzieję, że tylko pojedyncze incydenty. Nasi na pewno się zintegrowali – to ważne. Wiem, że bywały czasy, kiedy przyjeżdżali na zgrupowania, mówili sobie „dzień dobry”, prosili tylko o hasło do WiFi i zamykali się w pokojach. Widywali się wyłącznie na treningach i przy posiłkach, a to trochę za mało. Teraz Nawałka to zmienia.

P.B.: Zostawmy piłkę i porozmawiajmy o motocyklach…

M.S.: Na motocyklu pierwszy raz siedziałem jako pasażer, kiedy miałem 15 lub 16 lat. Ale wtedy zupełnie mi się nie spodobało. Na odcinku kilku kilometrów przewiózł mnie kolega na CZ 350. Nie byłem odpowiednio ubrany, a kolega chciał się popisać. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło, ale stwierdziłem, że to absolutnie bez sensu, i na długie lata zapomniałem o motocyklach.

P.B.: Kiedy sobie Pan o nich przypomniał?

M.S.: Miałem taki moment – koło trzydziestki. Dzień w dzień, gdy szedłem po auto na parking, mijałem po drodze przeszkloną budkę, w której serwisowano i sprzedawano motocykle. Pracował tam wtedy pan Jacek Czachor. Mieli różne sprzęty, ze szczególnym uwzględnieniem chopperów. Bardzo chciałem sobie kupić Suzuki Intrudera, ale moja ówczesna partnerka powiedziała, że chwila, w której kupię motocykl, stanie się ostatnią, kiedy ją będę widział. Ostro postawiona sprawa. To spowodowało, że musiałem zweryfikować swoje plany. Wtedy nie połknąłem jeszcze przynęty, bo nie zdążyłem tego nawet spróbować. Potem tak się życie potoczyło, że się rozstaliśmy…

Fot. Sławomir Kamiński

 

P.B.: Mimo to kupił Pan motocykl dopiero w wieku 45 lat. Dlaczego tak późno?

M.S.: Tak, 45 lat kozie w dupę… W pewnym momencie na ulicach pojawiło się dużo samochodów i niekoniecznie nadających się do ich prowadzenia kierowców. Wtedy uznałem, że zakup motocykla to nie do końca rozsądna decyzja. W pewnym momencie starszy syn (Jan Szczęsny – przyp. red.) zaczął mnie męczyć, że chce mieć motocykl. Stanęło na tym, że zafunduję mu kurs na prawo jazdy, ale na wszelki wypadek ja też pójdę na ten kurs, żeby sprawdzić, jak to wygląda z bliska. Jako sponsor kursu zarezerwowałem sobie prawo „weta”: gdybym uznał, że to zbyt niebezpieczne, on pomimo ukończonego kursu miał nigdy w życiu nie wsiąść na motocykl.

P.B.: I uznał Pan, że motocykle nie są takie niebezpieczne?

M.S.: Po pierwszej jeździe na kursie nie wróciłem prosto do domu, tylko poszedłem do salonu Suzuki i zamówiłem sobie motocykl. Na następną lekcję przyjechałem już swoim V-Stromem 650. Zanim syn zdążył skończyć kurs, kupiłem mu identyczny motocykl. Dużo Jankowi zawdzięczam, bo gdyby nie jego cierpliwość w tym względzie, to do dzisiaj bym nie wiedział, że straciłem 45 lat życia.

P.B.: Przez ostatnie 5 lat udało się sporo nadrobić…

M.S.: Od zakupu motocykla przejechałem 86 600 kilometrów, przy czym w pierwszym sezonie ponad 35 tysięcy. Auta używałem tylko, gdy musiałem przewieźć pralkę albo telewizor. Jeżdżę na dwóch kółkach właściwie przez cały rok. Mam to szczęście, że do tej pory każdego grudnia, stycznia i lutego jeździłem przynajmniej 10 dni.

P.B.: Jakieś poważne wypadki w tym czasie?

M.S.: Raz zaliczyłem ślizg i raz jakiegoś parkingowego paciaka. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało. Zresztą, przecież całe życie płacili mi za to, żebym umiał upaść i szybko po tym wstać…

P.B.: Czyli nie jest tak źle na tych naszych drogach?

M.S.: Jako motocyklista z roku na rok dostrzegam rosnącą kulturę jazdy i uprzejmość kierowców samochodów w stosunku do motocyklistów. Nie jest genialnie, ale już znacznie lepiej niż kiedyś. Coraz częściej zdarza mi się podnieść rękę i podziękować, bo ktoś zjechał i ustąpił miejsca. Choć nadal uważam, że zdecydowanie za łatwo jest kupić auto i nim jeździć. Ludzie są niedoszkoleni i sami często zwalniają się z obowiązku myślenia.

P.B.: Udało się zrealizować jakieś dalekie wyprawy?

M.S.: Choć jeżdżę bardzo dużo, za granicę jeszcze nie udało się pojechać. Tak wyszło. Wygląda na to, że w lipcu tego roku pojedziemy z paroma kolegami na przełęcze do Austrii. Ale oczywiście marzę o Rumunii, Czarnogórze czy Chorwacji. Mam taką fajną, kilkunastoosobową grupę motocyklową. Wszyscy bardzo pomocni i życzliwi. Ważne, że nikomu w ekipie nie włącza się „nieśmiertelność”. Oni zjeździli już niemal całą Europę. Ja do tej pory docierałem najwyżej pod namiot nad Biebrzę. Ale wszystko przede mną…

P.B.: Pod namiot? Musi Pan mieć wyrozumiałą partnerkę…

M.S.: Rzadko która kobieta jest tak nastawiona do motocykli, jak moja przyszła żona. Mieszka w ciepłym miejscu – w Dubaju – i tam pracuje. Lata po całym świecie, sypia w niezłych hotelach i mogłaby oczekiwać pewnego komfortu. Tymczasem dzwoni do mnie i pyta, czy pojedziemy gdzieś motocyklem. W związku z tym, że jest „latawicą” (stewardesą – przyp. red.), z urlopami nie ma za wesoło. Niemniej każdą wolną chwilę chce spędzać na motocyklu. Ilekroć przylatuje do Warszawy, nawet w grudniu, pakuję do kufrów kask, ciuchy i przyjeżdżam po nią na Okęcie.

P.B.: Na koniec chciałem spytać o motocykl marzeń?

M.S.: Ma jeździć przynajmniej tak przyjemnie i tak dobrze, jak mój Suzuki V-Strom 650. Gdybym miał bogatego sponsora, który kupiłby dla mnie sprzęt i zapewnił darmowy serwis, to pewnie wybór padłby na BMW R1200 GS. Udało mi się kiedyś na nim przejechać i zdziwiłem się, jak fajnie się prowadzi i jak przyjemnie oddaje moc. Mógłby to być także Suzuki V-Strom 1000 lub Kawasaki Versys 1000.

P.B.: Po publikacji wywiadu z Markiem Siudymem, który zdradził, że marzy o jeździe na motocyklu żużlowym, dostaliśmy natychmiast zaproszenie na trening od jednego z klubów żużlowych…

M.S.: Jednak wątpię, żeby nagle pojawił się przedstawiciel którejś z wymienionych firm, by zaproponować mi 50% zniżki na motocykl i darmowy serwis do końca życia (śmiech).

P.B.: Dziękuję za rozmowę!

Fot. Sławomir Kamiński

KOMENTARZE