Już kurz na trasach 24. Rajdu Paryż-Dakar. Do próby tej stanęło 119 załóg samochodowych i 175 motocyklistów. Większość z nich nie ukończyła jednak tych zawodów. Tym najbardziej wytrwałym zawodnikom udało się pokonać 10 000 km. Świadczy to o tym, jaką miarą należy oceniać występ naszych motocyklistów: MARKA DĄBROWSKIEGO i JACKA CZACHORA. Po zdanym egzaminie na pustyni przyszedł dla nich czas refleksji. O wrażenia z rajdu pyta SŁAWOMIR SZYMCZAK.
– Byt to już trzeci Wasz start w rajdzie Paryż-Dakar. Co trzeba zrobić, żeby tam pojechać?
Marek Dąbrowski: – Jest to bardzo trudne zadanie. Najpierw trzeba bardzo chcieć, potem znaleźć sposób żeby namówić sponsorów na spore wydatki. I wreszcie poszukać kogoś, kto zajmie się rozwiązaniem wszystkich problemów dotyczących wyjazdu. Mamy oczywiście wpływ na większość spraw, ale mówiąc szczerze, bez zaangażowania agencji nie moglibyśmy przygotować wyprawy do Dakaru.
– Na jakie wydatki musi się przygotować amator afrykańskiej przygody życia?
Jacek Czachor: – Najpierw trzeba zapłacić wpisowe, które wynosi ok. 40 000 zł. Oprócz tego należy policzyć koszty przelotów, transportu, jedzenia, wypożyczenia GPS, mechaników i jeszcze wiele innych różnych opłat. No i oczywiście motocykle. KTM, taki jak nasz, kosztuje ok. 90 000 zł.
– Powiedzcie coś o Waszych pustynnych potworach.
M.D.: – Silnik o mocy 65 KM. Waga na sucho 158 kg. Do tego dochodzi 48 1 paliwa, 4 1 wody plus całe wyposażenie, boja ratunkowa, czyli razem ponad 200 kg
– Z jaką prędkością maksymalną można pojechać po piachu pustyni?
M.D.: – Prędkość maksymalna nowej dwucylindrówki KTM, na jakiej jechał zwycięzca rajdu Meoni, to dobrze ponad 200 km/h. Z naszych maszyn nie mogliśmy wyciągnąć więcej niż 175 km/h.
– Te same silniki służyły Wam przez cały rajd czy wymienialiście je?
M.D.: -Tak, wymieniliśmy. Regulamin pozwala na wymianę silnika, chyba że jest to kategoria „maraton”.
– Czy w tych Waszych maszynach zastosowano jakieś specjalne rozwiązania techniczne na rajd Paryż-Dakar?
J.C.: – Jest to motocykl specjalnie przystosowany do takich zawodów. Tylko że taki motocykl może kupić praktycznie każdy chętny i będzie to pojazd identyczny jak nasze. Jest to świetnie przygotowana maszyna, w której nie ma już co poprawiać, po prostu super.
– Najpierw była Yamaha potem Honda i wreszcie KTM. Jak oceniacie swoje dotychczasowe „dakarowe” motocykle?
M.D.: – Jak to się stało, że Yamaszka dojechała do mety, ja sam się dziwię. Honda była już bardzo dobrze przygotowanym motocyklem, ale miała źle rozwiązany układ zasilania.
J.C.:– Zdecydowanie najlepszy był KTM. To była maszyna przygotowana przez fabrykę. Na pierwszych etapach nie miałem jeszcze do niej zaufania, ale okazało się później, że ten motocykl może wytrzymać wszystko.
– Kto opiekował się Waszymi maszynami?
J.C.: – Mechaników mieliśmy świetnych. Był to Marek Pankiewicz i Piotrek Piszcz. Znałem ich wcześniej i wiedziałem, że wykonają zadanie z pełnym poświęceniem. Nie pomyliłem się, sprawdzili się w 100%.
M.D.: – Bardzo dużo pomagała nam także firma KTM. Traktują nas jak „półfabrycznych” zawodników na seryjnych motocyklach.
– Jak wyglądała ta współpraca z KTM?
J.G.: – Mieliśmy wykupiony pakiet, w którym jest określone, jakiej pomocy i jakiego sprzętu możemy od nich oczekiwać. W praktyce jednak traktują nas inaczej, bo już dobrze nas znają. Najważniejsze, żeby przyjść do nich ze swoim problemem w odpowiednim momencie, to znaczy gdy skończyli już swoją robotę i właśnie piją piwo. Miałem taki problem, gdy mój motocykl nie chciał zapalić. Poszedłem do mechaników Meoniego, wspaniałych fachowców, to trzeba przyznać. Mimo że była to godzina 1:00, nie odmówili pomocy i w końcu znaleźli usterkę. Jeden z nich podszedł wcześniej do mnie i powiedział: „Stary, idź spać, nie przejmuj się, wszystko będzie OK”. Szukając usterki, wymieniają całe podzespoły, czyli np. wymieniają gaźnik i próbują maszynę. I albo jest OK, albo wymieniają następną część.
– Wiem, że była możliwość zajęcia wyższej pozycji. Jak to się stało, że jednak 20 i 21, a nie np. 14 i 15 miejsce?
J.C.: – Po prostu pomyliliśmy trasę. W nocy przed startem do 14. etapu była burza piaskowa, która zmiotła prawie cały biwak. Namiot, w którym spaliśmy nie odfrunął tylko dlatego, że byliśmy wewnątrz. Burza zabrała jednak namiot, w którym były kody do GPS, mapki i inne ważne informacje organizatora, dotyczące następnego etapu. Namiot, w którym spożywaliśmy posiłki, również gdzieś zniknął. To wszystko spowodowało, że na następnym odcinku mylili się wszyscy. Startowaliśmy do etapu o 7:30. W czasie gdy ja już od 6:00 szykowałem nasz sprzęt do wyjazdu, Marek próbował dowiedzieć się u innych zawodników, jaki jest kod do GPS, umożliwiający korzystanie z tego urządzenia. Przed wyruszeniem na trasę dowiedzieliśmy się także, że pierwsze 150 km trzeba jechać po starej trasie. Chyba więcej niż połowa stawki wystartowała z takim przekonaniem. Rozpoczęliśmy ten etap świetnie. Wyprzedziliśmy kilku jeźdźców fabrycznych. Jechaliśmy gdzieś w okolicach 13. pozycji. Przed sobą widzieliśmy zawodników, za sobą również i byliśmy pewni, że wszystko jest OK. Popełniliśmy wówczas nieduży błąd. Mniej więcej wyglądało to tak, że według wskazań GPS powinniśmy pojechać na przykład na stopień geograficzny 210, a pojechaliśmy na 195, kierując się śladami ze starej trasy. Zjechaliśmy więc na dół, w kanion. Wszystko zgadzało się idealnie: nawigacja, kilometry, wskazania GPS, tylko że w końcu dojechaliśmy do skalnej ściany, a punkt, w którym powinniśmy się znaleźć, był 100 m nad nami, na brzegu kanionu. Musieliśmy wracać, dołożyliśmy jakieś 110 km. Trzeba było jechać górą, brzegiem kanionu, a wszystko byłoby dobrze. Kiedy już przebiliśmy się do właściwej trasy, okazało się, że nie starczy nam paliwa, żeby ukończyć ten etap. Po sprawdzeniu stanu paliwa stwierdziłem, że mam 24 litry, a do przejechania pozostało 250 km. Wkrótce znaleźliśmy motocykl Hiszpana – Romy. Pożyczyliśmy paliwo z jego maszyny, jemu już nie było potrzebne.
– Jak to było na tych pierwszych odcinkach specjalnych, zajmowaliście czasem bardzo odległe pozycje?
J.G.: -Wiesz, to była Europa. Odcinki były krótkie i jeśli nawet przyjeżdżaliśmy na bardzo dalekich pozycjach, to straty czasowe były minimalne. Poza tym po raz pierwszy na naszych motocyklach mieliśmy okazję przejechać się dopiero w Arras.
– Mieliście motocykle tu w Polsce, czy tam zobaczyliście je po raz pierwszy?
J.C.: – Mieliśmy. Dostaliśmy je na początku grudnia, ale był lód na drogach i tyle śniegu, że nie dało się wyjechać.
– Czy była taka możliwość, żeby pojechać tam wcześniej i wypróbować sprzęt?
M.D.: – Nie było takiej możliwości, ale i nie było sensu, żeby tam jechać. To jest Dakar i „dojazdówka” do prawdziwego wyścigu ma długość 450 km. Można sobie spokojnie wtedy dotrzeć i ustawić motocykl.
– Czy za Wami sklasyfikowano któregoś z fabrycznych zawodników?
J.C.: – Tylko Niemkę Andrcę Mayer, z którą na początku rajdu rywalizowaliśmy, ale po wjechaniu do Mauretanii „wkroić” jej godzinkę na jednym etapie nie było problemem.
– Bardzo późno, bo dopiero w październiku, dowiedzieliście się, że jedziecie do Dakaru.
M.D.: – Dwa lata temu wiedzieliśmy już o wyjeździe w czerwcu i dlatego właśnie mogliśmy się dobrze przygotowywać na pustyni w Stanach, razem z amerykańskim zawodnikiem Lewisem. To był bardzo ważny dla nas wyjazd i żniwo tej nauki zbieramy do dzisiaj. Wówczas bardzo dużo się nauczyliśmy.
J.C.: – Teraz jednak przygotowania do Dakaru powinny polegać według mnie na startach w podobnych pustynnych maratonach. Jak na razie sponsor nie chce nas puścić na takie zawody. Marzy nam się start w zawodach MASTER z Moskwy do Władywostoku.
– Życzę Wam, żeby sponsor zmienił jak najszybciej zdanie i dziękuję za spotkanie.