fbpx

?Jak tak dalej pójdzie, to w ogóle nie będziemy eksportowali motocykli do Europy. To przestaje być opłacalny biznes?. Takimi słowy skwitował sytuację na rynku motocyklowym jeden z przedstawicieli japońskiej czwórki.

I rzeczywiście, jeżeli dokładniej przyjrzeć się branży, nie wygląda to różowo. I wcale nie chodzi o kryzys ostatnich lat, ale o ogólną tendencję panującą od dłuższego czasu. Europejscy motocykliści się starzeją, a młodsze pokolenie widać ma lepsze rzeczy do robienia, niż uganianie się po drogach warczącymi jednośladami. Dziesięć lat temu średnią wieku motocyklisty oceniano na 35 lat, teraz jest to 45. I jeśli nic się nie zmieni, to za 20 lat fani stalowych rumaków wymrą w sposób naturalny. Tak jak niektóre gatunki zwierząt czy roślin. W samej Japonii ponoć jest jeszcze gorzej. Tam młodzież owszem – lubi jeździć na motocyklach, pod warunkiem jednak, że są to maszyny wirtualne, sterowane za pomocą konsoli. Być może da się w tym zjawisku odnaleźć pewien pierwiastek racjonalizmu, bo przecież wirtualny motocykl nie zanieczyszcza powietrza, jest tańszy w eksploatacji, a przede wszystkim do dyspozycji mamy zawsze „zapasowe życia” i po kraksie tyłek nie boli. Jednym słowem same plusy. A jeżeli komuś brakuje w takiej zabawie wiatru we włosach, to przecież można przed ekranem ustawić sobie wiatraczek.

Sytuacja ta na szczęście nie dotyczy jeszcze naszego kraju, chociaż coraz częściej słyszę w rozmowach z właścicielami salonów, że większość ich klientów to ludzie dobrze po czterdziestce. No cóż, do nas też docierają światowe tendencje, tylko z lekkim opóźnieniem. Więc prędzej czy później, gatunek „homo motocyklistus” będzie można obejrzeć jedynie na starych fotografiach, a ich stalowe rumaki w salach muzealnych. Jeżeli się nad tym zjawiskiem dobrze zastanowić, to nie ma w nim niczego nadzwyczajnego. Świat cały czas ewoluuje, a wraz z nim również i sposoby spędzania wolnego czasu. Sto lat temu ludzie mieli zupełnie inne rozrywki i zapewne za kolejnych 100 także będą mieli inne, trudne nawet w tej chwili do wyobrażenia. Zatem groźba Japończyków dotycząca zamknięcia motocyklowego biznesu wcale nie musi być czczą gadaniną. Kiedy produkcja stalowych rumaków przestanie być dochodowa, to myślę, że bez większych ceregieli linie montażowe szybko zostaną przestawione na wytwarzanie czegoś, co przyniesie zysk. Bo wbrew deklaracjom i zapewnieniom koncerny mają tylko jedną misję – zarabianie pieniędzy. I wcale nie liczy się tu filozofia, tradycja czy chęć uszczęśliwienia ludzkości. Liczy się tylko forsa. Skoro jeszcze da się zarabiać na motocyklach – produkujmy motocykle, ale jeżeli badania wykażą, że coraz więcej ludzi woli jeździć w wirtualu niż w realu, to zapewne nie będzie kłopotu z przestawieniem produkcji na trójwymiarowe monitory. Nie chcę tu rozwijać apokaliptycznych wizji dotyczących zniknięcia ze świata motocykli, ale z pewnością jesteśmy świadkami malejącego zainteresowania nimi wśród młodszego pokolenia i jest to tendencja stała.

Rozważania te dotyczą jedynie motocykli traktowanych jako źródło rozrywki i przyjemności. A nie możemy przecież zapominać, że jednoślad to także środek transportu. Na Starym Kontynencie może jest to mniej widoczne, ale trudno jest sobie wyobrazić widok azjatyckiego miasta bez setek tysięcy, a może i milionów motocykli. Tyle tylko, że są to przeważnie pojazdy o małej pojemności, w europejskim rozumieniu niewiele mające wspólnego z obrazem „prawdziwego” motocykla. W naszym pojęciu motocykl to maszyna duża, mocna, przeznaczona raczej do uprawiania sportu czy turystyki, niż do taniego przemieszczania się po mieście. Być może tak właśnie jest, że zamiast prowadzić kosztowne badania nad wdrażaniem nowych konstrukcji i technologii w modelach, których w ciągu roku sprzeda się kilka tysięcy na całym świecie (w dodatku z tendencją cały czas spadkową), bardziej opłaca się tłuc wielkoseryjnie tanie i proste pierdopędy, z gwarancją, że i tak sprzedadzą się w setkach tysięcy sztuk? W dodatku bez konieczności ciągłego poprawiania, ulepszania, tak, aby dopieścić stale rosnące wymagania klienteli. Przykładem tego zjawiska może być Honda Cub. Wymyślona ponad 50 lat temu, wyprodukowana nie wiem już w ilu milionach sztuk, nie jest ani nowoczesna, ani piękna, a popyt na nią i maszyny od niej pochodne jest niesłabnący. Tymczasem topowe motocykle muszą być praktycznie co rok udoskonalane, poprawiane tak, aby cały czas utrzymywać się w czołówce. A wszystko to przecież kosztuje i domyślam się, że wcale nie mało. Trudno więc w takiej sytuacji nie zrozumieć rozgoryczenia japońskich koncernów i zastanawiania się nad sensownością dalszej produkcji motocykli, bo naszarpać trzeba się sporo, a spodziewanych zysków jakoś nie widać. Europejscy czy amerykańscy producenci tego dylematu nie mają, bo produkują jedynie maszyny o słusznych pojemnościach i nie muszą się zastanawiać, czy bardziej opłaca się wyprodukować kilka tysięcy „erjedynek” czy milion motorowerów. Robią swoje i chyba coraz skuteczniej walczą z japońską konkurencją na rynkach Starego Kontynentu. A stałym wzrostem średniej wieku motocyklistów się nie przejmują, zostawiając to zmartwienie przyszłym pokoleniom.

KOMENTARZE