fbpx

No i mamy awanturę. A w zasadzie właściwszym stwierdzeniem jest, że będziemy mieli awanturę, bowiem importerzy skuterów właśnie zorientowali się, jakie zagrożenia może przynieść wprowadzenie prawa jazdy na motorowery i dopiero teraz starają się konsolidować swoje działania. Oczywiście sprawa jest względna, bo co dla jednych jest zagrożeniem, dla innych może okazać się manną z nieba, […]

No i mamy awanturę. A w zasadzie właściwszym stwierdzeniem jest, że będziemy mieli awanturę, bowiem importerzy skuterów właśnie zorientowali się, jakie zagrożenia może przynieść wprowadzenie prawa jazdy na motorowery i dopiero teraz starają się konsolidować swoje działania. Oczywiście sprawa jest względna, bo co dla jednych jest zagrożeniem, dla innych może okazać się manną z nieba, ale jak to już ustalili starożytni mędrcy: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Upraszczając temat: wprowadzenie prawa jazdy kategorii AM może bardzo skutecznie podciąć gałąź, na której siedzą importerzy skuterów, natomiast sporą frajdę i (co tu ukrywać) walizeczkę pieniędzy może dostarczyć ośrodkom egzaminacyjnym.

I w zasadzie na tej konkluzji mógłbym zakończyć temat, mam jednak wrażenie, że po pierwsze można w nim poszukać jeszcze kilku ciekawych aspektów, a po drugie – głupio wyglądałaby zadrukowana jedynie w niewielkim fragmencie, czyli niemal pusta strona w Świecie Motocykli.

Spójrzmy więc na sprawę nieco szerzej. Urzędnicy Unii Europejskiej spłodzili dyrektywę mającą za zadanie unifikację praw jazdy na wszystkie możliwe pojazdy, w tym także motorowery. Wcale im się nie dziwię, bo w końcu w jakiś sposób, również ważni unijni biurokraci muszą uzasadnić potrzebę ich zatrudniania przez nas, czyli społeczeństwo. Skoro wszyscy się zrzucamy na urzędnicze (podobno całkiem przyzwoite) pobory, to powinni oni w zamian za to wykazać się jakąś działalnością. Wyprodukowali więc dyrektywę. A dyrektywa – jak każdy, kto pobierał lekcje łaciny (directivus) wie, to nic więcej jak wskazówka czy wytyczna. Nie żaden rozkaz czy nakaz, tylko zwykła, mniej lub bardziej ogólna wskazówka. Wskazówka, do której zapewne wcześniej czy później trzeba będzie się dostosować, bo zaraz (jak to bywa w unijnym zwyczaju) przyłupią nam jakieś kary. To jest dosyć skuteczny bacik, jeżeli pamiętacie jeszcze sprawę doliny Rospudy. Jednak dyrektywa z samej swej natury określa tylko szerokie ramy, pozostawiając spore pole do manewru rządom poszczególnych państw. O co więc cała awantura?

Podobny temat przerabialiśmy już kilka lat temu z tablicami rejestracyjnymi. Do dzisiaj w uszach brzmią mi słowa: białe tablice to wymóg unijny. Więc pytam teraz, po latach: ten wymóg nie dotyczy Francji, Wielkiej Brytanii i jeszcze kilku innych krajów, które stosują zupełnie inną kolorystykę? Ciekawe, jak dotkliwe unijne kary zostały ustanowione na kraje, które nie zastosowały się do „wymogu”. A może to po prostu jakieś lobby producenta tablic rejestracyjnych zastosowało wystarczająco grube koperto-argumenty, a ciemnemu społeczeństwu dało się wszystko wytłumaczyć tajemniczym „wymogiem Unii”. Ponieważ przez ostatnich kilkaset lat zaborów i okupacji dosyć skutecznie przyzwyczajono Polaków do carsko-azjatyckiego stosunku do „władzy”, łyknęliśmy to tłumaczenie gładko jak pelikan. Obawiam się, że podobnie może stać się z „prawem jazdy” na motorowery. Jest dyrektywa unijna i trzeba dostosować ją do warunków krajowych. A warunki krajowe są takie, że mamy przecież namiastkę takiego prawa jazdy w postaci karty motorowerowej. I o ile mnie pamięć nie myli, do zdania egzaminu wcale nie trzeba fatygować się do WORDu. Może więc pójść tym tropem? Niech nasza karta motorowerowa nazywa się od jutra prawo jazdy AM i po sprawie. Wilk syty i owca cała. Bo czym grozi nam wprowadzenie jeszcze jednej kategorii prawa jazdy wpisanej w struktury ośrodków ruchu drogowego? Moim zdaniem całkowitym paraliżem tych jednostek. Skoro na zdanie egzaminu na zwykłe motocyklowe prawo jazdy już teraz trzeba czekać miesiącami, to pewnie każdy człowiek obdarzony jakąś wyobraźnią będzie umiał przedstawić sobie, co się stanie, gdy do ośrodków ruszą tłumy motorowerzystów. Przecież wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi motorowerów sprzedaje się w Polsce wielokrotnie więcej niż motocykli. Więc na egzamin trzeba będzie czekać pewnie już latami, a nie miesiącami. Panom z ośrodków egzaminacyjnych to pewnie wszystko jedno, bo i tak już są „zarobieni” i więcej kursantów i tak nie mogą przyjąć. Chociaż z drugiej strony – patrząc na sprawę handlowo, gdy popyt jest duży, a podaż mała, to tylko głupi nie podniósłby ceny na usługi.

Jednak importerom pewnie wcale nie jest do śmiechu. Ci najwięksi pobudowali całkiem przyzwoite sieci sprzedaży, składające się często z setek punktów dilerskich, poangażowali kapitał, pozatrudniali i przeszkolili siły fachowe. A teraz jednym ruchem pióra podpisującego ustawę ma im się to wszystko zniszczyć? Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że sprzedaż motorowerów (a precyzyjniej małych skuterów) drastycznie spadnie w momencie wejścia w życie ustawy. Po pierwsze ośrodki nie są przygotowane na kolejne setki tysięcy kursantów, a po drugie sporej liczbie zainteresowanych zwyczajnie nie będzie się chciało robić tego prawa jazdy. A jeżeli spadnie sprzedaż, to chyba nikt nie ma złudzeń, co zrobią firmy – co słabsze pozamykają się. I tu już nie ma żartów. To są konkretne pieniądze, konkretne miejsca pracy, a w konsekwencji straty dla całej gospodarki, nie wspominając już o fiskusie.

Mam takie nieodparte wrażenie, że państwo importerstwo troszkę przespało temat, bo pewnie na sejmowej komisji transportu projekt ustawy był omawiany, tylko zabrakło tam odpowiednich ludzi, którzy panom posłom zwróciliby uwagę, że prawo jazdy AM ma nie tylko wymiar „bezpieczeństwa ruchu”, ale także czysto ekonomiczny i to w całkiem niemałej skali. Nie wiem czemu, ale upowszechnił się u nas pogląd, że lobbowanie to coś nieprzyzwoitego, a przynajmniej brzydkiego. Owszem, jeżeli stosuje się przy tym jakieś sztuczki nie fair, zalatujące kopertologią, to się zgodzę – brzydka rzecz. Jeżeli natomiast w sposób jasny i przejrzysty ktoś usiłuje zwrócić parlamentarzystom uwagę na pewne problemy i zjawiska, których być może w natłoku rozlicznych zajęć nie dostrzegają, to nie ma w tym niczego złego.

Jak już wcześniej wspominałem – Unia dostarcza jedynie dyrektywę, czyli ogólne ramy. A co my w te ramy zechcemy upchnąć, w sporej mierze zależy od własnej pomysłowości i siły przebicia. I jestem głęboko przekonany, że problem motorowerowego prawa jazdy także da się rozwiązać w sposób satysfakcjonujący wszystkie strony. Trzeba tylko skrzyknąć się do kupy, nie szczypać się z kasą (a wydaje mi się, że jak sprzedaje się po 20 000 skuterów rocznie, to małą garstkę pieniędzy da się odłożyć), nająć łebskiego prawnika i omotać posłów, niech się głowią, jak załatwić problem.

A w ostatniej chwili przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł – mogła Polska na europejskim szczycie grozić wetem w sprawach limitów emisji dwutlenku węgla, to może i w sprawach prawa jazdy. Dla chcącego – nic trudnego!

KOMENTARZE