W którymś z poprzednich numerów Świata Motocykli, opisując jedną z customowych maszyn, prezentowanych jako jednostkowy, indywidualny wytwór wyobraźni konstruktora, użyłem zwrotu, że jest ona „emanacją osobowości” twórcy. I ta elegancka figura stylistyczna jakoś długo nie dawała mi spokoju. Męczyłem się, męczyłem i nijak nie potrafiłem przypomnieć sobie, skąd zaczerpnąłem takie zgrabne określenie. No cóż, wiek […]
W którymś z poprzednich numerów Świata Motocykli, opisując jedną z customowych maszyn, prezentowanych jako jednostkowy, indywidualny wytwór wyobraźni konstruktora, użyłem zwrotu, że jest ona „emanacją osobowości” twórcy. I ta elegancka figura stylistyczna jakoś długo nie dawała mi spokoju. Męczyłem się, męczyłem i nijak nie potrafiłem przypomnieć sobie, skąd zaczerpnąłem takie zgrabne określenie. No cóż, wiek średni ma swoje prawa, a odkładający się gdzieś w komórkach wapń coraz częściej staje się przyczyną luk w pamięci. Jednak pewnego razu, spędzając czas w ustronnym miejscu, naszło mnie olśnienie. Już wiem! „Emanacja osobowości” to przecież słowo-wytrych pozwalające dosyć łatwo kosić szmal, golić kapustę, trzepać kesz. Jednym słowem zarabiać pieniądze. Cały cykl pozyskiwania źródła dochodu i umiejętnego pielęgnowania, aby nie wyschło zbyt szybko, przedstawię na przykładzie perypetii mojego wieloletniego dobrego przyjaciela. Z jednej strony jest mi przykro, że spotkała go taka historia, z drugiej jednak strony cieszę się, że padło nie na mnie. To fachowo nazywa się ambiwalencją uczuć. Mam także nadzieję, że dykteryjka ta stanie się dla niektórych przestrogą. Wyżej wspomniany przyjaciel pewnego razu zapragnął zostać harleistą (może harleyowcem?). Mniejsza z tym. Jak go zwał, tak go zwał, postanowił zakupić motocykl Harley-Davidsona. I to prawie nowy. A działo się to jeszcze w czasach, gdy maszyny tej marki, oczywiście poza zabytkowymi WL, można było w naszym kraju policzyć na palcach jednej ręki. Sprawa od razu wydawała mi się podejrzana, bo kumpel, doświadczony motocyklista, mający w swoich garażach kilkanaście maszyn, raczej gustował w pojazdach europejskich, a do amerykańskiej motoryzacji odnosił się z wielką rezerwą. I rzeczywiście miałem rację. Przyznał się później, że nie sam wpadł na ten pomysł. Pewni ludzie zaczęli sączyć mu do głowy myśli, że mając odpowiednią pozycje społeczną (a rzeczywiście ją ma) i odpowiednią ilość pieniędzy (to ma również), powinien zacząć w szczególny sposób wyróżniać się z szarej masy anonimowego tłumu. A najlepszym sposobem na wyróżnienie się będzie Harley. Kolo długo bił się z myślami, bo do tej pory też miał wrażenie, że i tak w jakiś sposób nieco się wyróżnia, a to ze względu na wykonywany zawód, a to ze względu na ilość posiadanych motocykli oraz inne, dość szerokie zainteresowania. Ale nic to, jak mus – to mus, na osobowości nie ma co oszczędzać. Kupił więc wypasionego Haritage Softaila. I już mu się zdawało, że wreszcie osiągnął odpowiedni poziom samozadowolenia, gdy ci sami goście powiedzieli, że zwykłego, seryjnego Harleya to może mieć każdy, a prawdziwy motocykl musi być „emanacją osobowości” jego właściciela. A najlepiej to emanuje dwulitrowy silnik S&S. W miarę szybko więc oryginalny silnik został zastąpiony emanującym. Niestety, w tym momencie całość dziwnie przestała jeździć. Na wyrażone zdziwienie znajomy usłyszał: no, a jak ma jeździć na seryjnym gaźniku? Po wmontowaniu odpowiedniego karburatora, sprzęt nie jeździł w ciągu dalszym. To rozrusznik był za słaby, aby przepchnąć spręż dwulitrowca. Po rozruszniku przyszła pora na superwypasioną cewkę zapłonową, skrzynię biegów, sprzęgło, specjalny akumulator i kilka innych drobiazgów. Z oryginału został więc zbiornik paliwa, rama, blachy i koła. Ale rama do takiego mocnego układu napędowego jest zbyt wiotka, a hamulce za słabe. W tym momencie mój przyjaciel zaczął lekko pękać. Nie to, żeby zabrakło mu pieniędzy, bo zarabiał dobrze i grubo więcej, niż 100 tysięcy zł wpakowane w „emanację osobowości”. Martwił go natomiast fakt, że motocykl znakomitą większość czasu spędza w warsztatach i serwisach, zamiast na drodze. W dodatku cały czas odczuwał dziwny niepokój, że gdy tylko oddali się na maszynie od swego garażu na dystans dłuższy niż 10 km, coś niedobrego może się wydarzyć. Pewnego dnia czara goryczy się przelała. A dokładnie mówiąc wylała i to nie czara goryczy, ale superwypasiona cewka zapłonowa. Na dodatek w szczerym polu, gdzieś za miastem. Zdesperowany jeździec postanowił dopchać (osobiście) maszynę do najbliższego obejścia (z telefonami komórkowymi nie było wtedy tak łatwo) i tam jakoś kontaktować się z cywilizacją. Mieszkańcy obejścia nie zdawali sobie jednak sprawy, że ta maszyna to „emanacja osobowości” i bez należytego szacunku, samowolnie doczepili do niej (na drut i plastry) zwykłą cewkę od małego Fiata. A Harley (zamiast poczuć się zbrukanym i poniżonym), nagle odzyskał wigor i o własnych siłach wrócił w rodzinne pielesze. Mało tego, na tej plebejskiej cewce jeździł już do końca dni swoich w rękach tego samego właściciela. A właściwie to on nie jeździł, bo zeźlony cokolwiek wstawił go do komisu, z silnym postanowieniem sprzedaży. Jednak tu sprawa okazała się wcale nie taka łatwa. Jeżeli budujesz motocykl customowy, to robisz to według własnego gustu i upodobań. I wcale nie musi się on podobać innemu ewentualnemu nabywcy. Zwłaszcza, jeżeli usiłujesz odzyskać zainwestowane pieniądze. A przyjaciel usiłował odzyskać najpierw całą wydaną na motocykl kwotę, potem 3/4, potem 1/2, potem jeszcze mniej. Ale, jak szybko mu wytłumaczono, motocykl to nie bank PKO, ani nawet akcje czy obligacje i obowiązku zarabiania na nim nie ma. Maszyna stała więc w kilku różnych komisach i „emanowała osobowością”, aż w końcu znalazł się jakiś litościwy kupiec. I to w zasadzie koniec dykteryjki. Na początku tekstu obiecałem, że podam prostą receptę na zarabianie pieniędzy. I myślę, że słowa dotrzymałem. W opisany prosty sposób, posługuje się z resztą kilka znanych firm. Tylko czemu akurat Harley? Bowiem przy nim mamy największe pole manewru. Żadna inna firma na świecie nie dysponuje taką ilością tuningowych zamienników. A przy okazji także legendą. Ot i cała polityka. Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie pewnie mocno obdzieram z pozłacanych szat mit customowego motocykla, ale w naszych warunkach, niestety, często tak właśnie wygląda naga prawda o wzniosłych sprawach. Oczywiście istnieją także prawdziwi budowniczowie maszyn, którzy całą swą energię, serce, talent i umiejętności wkładają w konstrukcje takich dzieł sztuki (nie bójmy się tego słowa), ale oni niezbyt chętnie biorą się za przeróbki „po kawałku”. Mając wizję skończonego dzieła, chcą tworzyć całość, albo amatora fragmentarycznej emanacji odsyłają na drzewo.