Pierwsza, a zarazem największa i najbardziej centralna wystawa motocyklowa tego roku, odbywająca się w jednej z hal warszawskiej AWF stała się dobrą pożywką dla rodzących się impresji na temat rozwijającego się (mimo wszystko) rynku motocyklowego. To, że impreza się rozrasta, zajmuje coraz większe powierzchnie, odwiedza ją coraz więcej ludzi, jest zjawiskiem całkowicie normalnym, niewartym nawet […]
Pierwsza, a zarazem największa i najbardziej centralna wystawa motocyklowa tego roku, odbywająca się w jednej z hal warszawskiej AWF stała się dobrą pożywką dla rodzących się impresji na temat rozwijającego się (mimo wszystko) rynku motocyklowego. To, że impreza się rozrasta, zajmuje coraz większe powierzchnie, odwiedza ją coraz więcej ludzi, jest zjawiskiem całkowicie normalnym, niewartym nawet komentarza. Przecież trudno, żeby było inaczej, i zachwyty niektórych mediów nad tempem rozwoju imprezy wydają mi się co najmniej niestosowne. Osobiście uważam, że Bike Show w tej formule osiągnął już szczyt swoich możliwości i ani wystawcy, ani tym bardziej odwiedzacze w przyszłym roku nie zadowolą się podobną ofertą. Przyczyna jest bardzo prosta. W kurniku pt. AWF po prostu nie zmieści się już ani jedna śrubka więcej, a ciśnienie niektórych firm na coraz poważniejsze powierzchnie wystawiennicze jest coraz potężniejsze. Tego właśnie dowiódł pierwszy Bike Show. Takie firmy jak Honda, Yamaha, InterMotors, Suzuki czy POLandPOSITION po prostu zaczynają się nieco rozpychać łokciami i dla konkurencji nagle zaczyna troszkę brakować miejsca.
Sytuacja mikro (wystawa) wydaje się odzwierciedleniem sytuacji makro (cały polski rynek). Chyba wreszcie w branży motocyklowej zaczyna się pojawiać kapitał, który szybko i agresywnie chce wykroić sobie z motocyklowego tortu spory kawałek, wysyłając przy okazji w kosmos niewielkie firmy będące przedstawicielami tej czy owej marki produkującej ubiory, akcesoria czy nawet importującej motocykle (vide Honda). Tak to właśnie wyglądało na wystawie – kilka potężnych ledwie mieszczących się stoisk i gdzieś po bokach, niemal wstydliwie przyczajonych na antresolach. Owszem, wśród mniejszych firm także widać przeprowadzane inwestycje, jednak ich działania oczywiście są proporcjonalne do wielkości przedsiębiorstwa. Wchodząc na rynek ze sporym kapitałem, poważne (jak na nasze warunki finansowe) firmy mają ochotę pokazywać się w pełnym wypasie, licząc na przyciągnięcie klientów bogatą ofertą, dostępnością towarów i profesjonalną obsługą. Tymczasem pokazywać się muszą w ciasnych, niezbyt przystosowanych od tego rodzaju imprez halach AWF i nie są tym z pewnością zachwycone.
Sytuację zdaje się rozumieć także główny animator Moto Bike Show Tadeusz Tarkowski, który już kilka tygodni po wystawie zorganizował konferencję, na której zapowiedział na przyszły rok zmianę lokalizacji, formuły imprezy, podniesienie standardów zgodnie z sugestiami dotychczasowych wystawców. Zaistniała sytuacja nie jest jednak chyba jedynie przejawem dobrej woli organizatora, gdyż dobrze poinformowane wróble ćwierkają, że na naszym rozwijającym się rynku jednośladów rozwija się także konkurencja w dziedzinie wystaw, targów i wszelkiego rodzaju „iwentów”, która zaczyna lekko cisnąć dotychczasowych monopolistów. Taki obrót spraw to doskonała sytuacja zarówno dla wystawców, jak i zwiedzających, bo zdrowa (albo niezdrowa) konkurencja może zaowocować jedynie obniżeniem cen i uatrakcyjnieniem oferty. A konkurencja musi być ostra, bo jak na razie tylko nieliczne firmy stać (finansowo) na zaprezentowanie się na wszystkich oferowanych imprezach, więc wybierać będą tylko najkorzystniejsze oferty.
Taka sytuacja na rynku powoli zacznie chyba też dusić niewielkie firmy usiłujące działać przy stosunkowo małym zainwestowanym kapitale. Małym – bo na większy ich po prostu nie stać. Nawet na imprezach typu moto-bazar zaczynają pojawiać się hurtownicy, którzy powoli, ale systematycznie wypierają rozłożone koce i gazety z notabene całkiem fajnymi gratami. Przy okazji (przepraszam, że nieco odbiegam od tematu) z niejakim smutkiem muszę skonstatować, że wszystkie polskie moto-bazary coraz bardziej zaczynają przypominać rzeczywiście bazary, na których pełno jest chłamu z Rosji, Ukrainy czy Białorusi. Tyle tylko, że zamiast podrabianej wódki, tandetnej elektroniki i koreańskich T-shirtów kramy obfitują w lekko przeterminowane motocyklowe badziewie. Ech, gdzie te niegdysiejsze czasy, kiedy to „na Łodzi” można było wyszperać rzeczywiście ciekawe szpargały, i to w cenach, które nie mroziły krwi w żyłach.
Wracając jednak do tematu – tak to już jest w świecie, że większe ryby pożerają mniejsze ryby i to samo dotyczy stabilizującego się rynku motocyklowego. Stabilizujący się, to jednak wcale jeszcze nie znaczy rozwijający się. A przynajmniej nie w takim tempie, jakbyśmy sobie tego wszyscy życzyli, i z pewnością nie w takim, jakiego oczekiwaliby zagraniczni dostawcy. Oni bowiem nie do końca są w stanie zrozumieć, czemu znacznie mniejsze od Polski kraje, takie jak Czechy czy Węgry, potrafią upychać w rynku znacznie więcej maszyn (i w ogóle wszystkich dóbr motocyklowych) niż my. Miejmy tylko nadzieję, że w celu podniesienia poziomu sprzedaży takie firmy, jak Honda, Suzuki czy Harley, nie zastosują metod wojskowych. W branży militarnej procedury są raczej proste. Niedziałający czołg reperuje się poprzez wymianę pół kompletów – wymienia się albo czołg, albo załogę. Miejmy jednak nadzieję, że nasi importerzy jako ludzie rozumni potrafią znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie dla tej niezbyt ciekawej (z globalnego punktu widzenia) sytuacji i jasno przedstawić ją swoim mocodawcom. Ja jakoś nie potrafię znaleźć takiego uzasadnienia.