Trzeba mieć wyobraźnię, żeby wybrać się w podróż motocyklową w środku zimy. Trzeba mieć wyobraźnię i odwagę, żeby pojechać zimą motocyklem na północ, za koło podbiegunowe, aż po Nordkapp.
Na skróty:
Motocykl z… nartami
Zabrałem się do przygotowań. Pierwszym etapem był wybór motocykla. Ten, który stał w garażu, był za ciężki i za bardzo naszpikowany elektroniką… Dlatego zdecydowałem się na starą maszynę o prostej konstrukcji. Akurat kilka miesięcy wcześniej kupiłem Hondę XL 600 LM z 1987 roku, jednocylindrową, chłodzoną powietrzem. Motocykl był produkowany w latach 1985-1987. Razem z przyjaciółmi rozpoczęliśmy szykowanie go do trasy.
Motocykl musiał być przygotowany tak, żeby maksymalnie obniżyć ryzyko usterki, więc przyjęta została zasada: „co u nas jakoś wytrzyma, tam padnie”… Maszyna została rozłożona na detale. Po kolei przejrzeliśmy każdą część i każdy układ. Zamontowane zostały dodatkowe gniazda zapalniczki, halogen przedni i miernik ładowania. Hondę wyposażyłem w wyższą, przednią szybę oraz grzane manetki i mufy. Instalacja elektryczna została przejrzana i zaizolowana.
Po dwóch miesiącach naprawiania i wymieniania na nowe lub lepsze wszystkiego, co się dało, motocykl wszedł w ostatnią fazę serwisu czyli dorabianie potrzebnych elementów. Kluczowe było zrobienie nart bocznych oraz hamulca nożnego w rączce na kierownicy. Patent ten stosowała w latach 50. szwedzka armia. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ nie ma materiałów źródłowych, w jaki sposób je wykonać. Całość została odwzorowana ze zdjęć i „na oko”.
Po miesiącu działania ze spawarką i giętarką dorobione zostały bagażniki, poszerzone podnóżki i – co najważniejsze – narty i hamulec tył z dźwignią na kierownicy. Zostało mi tylko kolcowanie opon – 700 sztuk na oba koła.
Samotnie na północ
Po finalnym przeglądzie i stwierdzeniu, że wszystko działa prawidłowo, 20 stycznia ruszyłem samotnie na północ Polski. Pierwszego dnia, mimo opadów śniegu i mrozu, dojechałem ze Śląska do Suwałk, zrobiwszy na start ponad 600 kilometrów. Fakt, że udało mi się przejechać w takich warunkach pogodowych tak duży dystans był dość zaskakujący. Kolejny etap – przez Litwę, Łotwę i Estonię – do Tallina na prom. Gdy podjeżdżałem do terminalu portowego, wszystko wokół było zasypane śniegiem. Stały tylko dwa samochody i mój motocykl. Po czterech godzinach wjechałem na prom do Helsinek.
Helsinki przywitały mnie śnieżycą. Tu po raz pierwszy dotarło do mnie, że łatwo nie będzie. Jechałem na zwykłych oponach. Okolcowane postanowiłem założyć gdzieś bardziej na północ. Tu po raz pierwszy przydały się boczne narty.
Późnym wieczorem w temperaturze minus 17 stopni dojechałem do Lahti. Rano w serwisie wymieniłem opony na nowe, z kolcami. Nigdy wcześniej nie jeździłem na takim ogumieniu, ale drogi były skute lodem, więc było ono po prostu niezbędne.
Kolejne dni to trasa w kierunku Rovaniemi w mrozie sięgającym minus 24 stopni. Dojechałem do siedziby Świętego Mikołaja, gdzie przekroczyłem koło podbiegunowe. Dalej na północ zmierzałem bajkowymi, białymi drogami, których w zasadzie nie odśnieża się. Pługi zbierają górną warstwę luźnego śniegu, bez posypywania reszty czymkolwiek, przez co tworzy się regularne lodowisko.
Murmańsk – w prawo, Nordkapp – prosto…
Na północ od koła podbiegunowego zaczęły się temperatury po minus 26 stopni i niższe. Tak było przez kilka dni. Podczas jazdy odmroziłem ręce i nos. Rany zagoiły się dopiero po powrocie. Musiałem też poradzić sobie z bardzo krótkimi dniami, trwającymi ledwie 4-5 godzin w ciągu doby. Większość czasu trzeba było jechać po ciemku. W tych warunkach bardzo dobrze sprawdził się przedni halogen.
Dużym problemem były ciężarówki, które jechały z ogromną liczbą zapalonych reflektorów. A ich kierowcy chyba nie do końca wierzyli w to, co widzą – motocykl. Wyłączali światła w ostatnim momencie, więc często byłem mocno oślepiany. Dodatkowo podmuch powietrza, który szedł za nimi, powodował, że tworzyła się śnieżna kołdra, przykrywająca wszystko tak, że przez dobre 30 sekund widoczność była mocno ograniczona. Tu sprawdzała się asekuracja nartami.
W towarzystwie reniferów dojechałem do rozjazdu: prosto Nordkapp, w prawo Murmańsk. Miałem dylemat, bo chciałoby się i tu, i tu, ale niestety nie tym razem. Poruszałem się dalej przed siebie w śniegach. W pewnym momencie długa, kilkudziesięciokilometrowa prosta doprowadziła mnie do Norwegii. Mijając pięknych widoków dojechałem do kolejnego miejsca noclegu, z którego do Nordkappu zostało mi 180 km. W warunkach, które tam panowały, oznaczało to ok. 5 godzin jazdy…
Ja jako atrakcja turystyczna…
Wyjechałem wcześnie rano, jeszcze w ciemnościach, przy mocnym mrozie, w kierunku „końca świata”. Im byłem bliżej, tym warunki robiły się coraz gorsze. Wzmagał się wiatr i zaczęło padać: na początku zmrożonymi drobinami, dokuczliwymi niczym kawałki szkła, a później gęstym śniegiem. Taka droga ciągnęła się wzdłuż wybrzeża. Ostatnie 60 kilometrów to prawdziwe piekło: potężny wiatr, szklista, lodowa droga, którą wygłaskał wiatr, śnieżyca. Momentami musiałem zatrzymywać motocykl, żeby mnie nie przewróciło, choć podpierałem się na nartach. Widok leżącej na poboczu, zepchniętej przez wiatr ciężarówki podniósł mi poziom adrenaliny. Tak dojechałem do ostatniego, 13-kilometrowego odcinka. Lecz drogę przegradzał szlaban, ledwie widoczny w śnieżycy. Pulsowało tylko czerwone światło na środku. Koniec drogi… Zamknięte.
Ze znaku obok dowiedziałem się, że na górę wjeżdża konwój, ale tylko dwa razy dziennie. A w koło kompletna pustka i apokaliptyczna pogoda. W pewnym momencie podjechał potężny pług, a za nim samochód asekurujący. Lecz kierowcy poinformowali mnie, że nie wjadę dziś w tych warunkach na górę. Co mi zostało? Noc w namiocie pod szlabanem i czekanie, że nazajutrz będą lepsze warunki? Nie odpuszczałem. Wdałem się w z nimi w dyskusję. Przecież i tak już prawie wjechałem pod szczyt, więc w czym problem?
Podjechały dwa autokary i wokół mnie zrobił się kocioł. Mój motocykl został wnikliwie zlustrowany. Panowie zobaczyli, że ma kolcowane opony i narty. Poza tym z autokaru wysiadło kilka zaciekawionych osób, które też zaczęły nalegać, żeby mnie wpuszczono. Jednak panowie nie zamierzali zmienić decyzji. Po pół godzinie negocjowania poinformowałem ich, że gdy odjadą beze mnie, nawet gdybym miał ten motocykl przeciągnąć pod szlabanem, to i tak pojadę za nimi… W końcu zdenerwowany gość stwierdził:
„Dobrze, jedziesz! Ale na własne ryzyko!”
I tak ruszyliśmy pod górę: gigantyczny pług, trzy autokary i ja, a na końcu wściekły pan w samochodzie zamykającym.
Wiało bardzo mocno. Droga przypominała tunel. Po obu stronach były ściany po 3 metry śniegu. Gdy tylko przejechaliśmy, wiatr migiem wszystko zasypywał śniegiem na powrót. Widoczność spadała do 5 metrów. W takich warunkach pokonałem ostatnie 13 kilometrów. A gdy wjeżdżałem na szczyt, ukazało się słońce! Pogoda jak ze snu: pięknie, bezwietrznie a w oddali globus… Nordkapp ZDOBYTY! Jaka nagroda za trud!
Na szczycie, przy globusie, stałem się główną atrakcją. Nerwowy pan z samochodu zabezpieczającego nawet nie podchodził, tak był zły. Ale pogratulowali mi pasażerowie autobusów wycieczkowych i kierowca pługu. To było naprawdę fantastyczne przeżycie.
Trzeba jeszcze wrócić
Po 40 minutach przyszedł czas na zjazd, gdyż o tej porze roku dzień trwa tam tylko 3 godziny. Podczas powrotu, już przy pięknej pogodzie zobaczyłem, jakimi podjazdami wjechałem. Dobrze, że w śnieżycy ich nie widziałem… Nogi mi lekko zadrżały. Bo teraz musiałem zjechać, co zazwyczaj jest trudniejsze… Długo jechałem, a za mną nerwowy pan w pomarańczowym samochodzie. Szczęśliwy ze zdobycia Nordkappu poczułem się dopiero, kiedy znalazłem się na nadmorskich prostych.
Po noclegu obrałem kierunek na Szwecję, by finalnie znaleźć się na Elefantentreffen w Niemczech. Nim tam dotarłem, wciąż w Finlandii trafiłem na mrozy, sięgające minus 32 stopni. Ekstremalne wyzwanie. Motocykl był szary z mrozu. Zamarzły mi hamulce, starter i wszystkie linki, a nawet lampy, na których zrobiła się gruba warstwa lodu. Na postojach nie wyłączałem silnika, tak jak miejscowi w swoich autach. Żeby odmrozić hamulce i linki użyłem palnika z zapalarki, którą wiozłem pod odzieżą (żeby gaz nie zamarzł). Tak dojechałem na nocleg. To były dwa ciężkie dni.
W Szwecji, żeby zdążyć na prom, który odpływał o 2 w nocy, musiałem zrobić za jednym razem 830 kilometrów. Do Trelleborga zdążyłem, choć umordowany. Gdy zjechałem z promu w Niemczech, nagle zrobiło się „lato” – 8 stopni na plusie! Bardzo dziwne uczucie. Poczułem, że potrzebuję aklimatyzacji, żeby wrócić do dodatnich temperatur.
Aklimatyzowałem się w drodze do Bawarii, na zimowy zlot Elefantentreffen. Tu już czekali koledzy i śledzący mój fanpage „sniegiempooczach”.
Na samym zlocie było bardzo hucznie i wesoło, ale to zostawię na oddzielną relację. Do domu w asyście przyjaciół, łącznie pokonawszy niemal 7 tysięcy kilometrów. Czy zrobiłbym to jeszcze raz? Oczywiście, że tak!
Więcej zdjęć na FB/sniegiempooczach.
Wyprawa w liczbach
Długość trasy: 6920,5 km
Czas wyprawy: 14 dni, 15 godzin
Czas przejazdów: 114 godzin, 36 minut
Termin wyprawy: 20 stycznia – 4 lutego
Średnia prędkość: 63,2 km/h
Maksymalna prędkość: 106,88 km/h
Trzy pytania o wyprawę
Najtrudniejszy moment: ostatni odcinek dojazdu na Nordkapp. Ostatnie 40 km to strome podjazdy na lodowej drodze, był bardzo silny wiatr i potężna śnieżyca. A podczas powrotu temperatura spadła do -32 stopni.
Co najbardziej się przydało: narty. Choć bardzo niekomfortowe podczas jazdy, były niezastąpione w ciężkich warunkach, kiedy padał śnieg. Rozłożone na boki, pozwalały dalej jechać. Wolno bo wolno, ale przed siebie. Nie było konieczności stawania i przeczekiwana pogody. Miało to szczególne znaczenie podczas jazdy w ciemnościach, gdy światło reflektorów rozpraszało się na płatkach śniegu i nic nie było widać.
Co zupełnie się nie przydało: drugie gniazdo ładowania. Nigdy go nie użyłem, ponieważ alternator nie wyrabiał przy mrozach: musiał zasilić grzane manetki i halogen przedni. Nie mogłem dodatkowo obciążać instalacji.