Tym razem naszym wrogiem była zmienna pogoda. Cóż, wyruszyliśmy w ostatnich dniach września. Spodziewaliśmy się tego i na szczęście byliśmy odpowiednio przygotowani prawie na wszystkie możliwości. Jeszcze w trakcie podróży zastanawiałem się jak ugryźć temat relacji z wyprawy i nie pisać o sprawach oczywistych. Przecież wszyscy wszędzie już byli, a jeśli nie, to wszystko widzieli […]
Na skróty:
Tym razem naszym wrogiem była zmienna pogoda. Cóż, wyruszyliśmy w ostatnich dniach września. Spodziewaliśmy się tego i na szczęście byliśmy odpowiednio przygotowani prawie na wszystkie możliwości.
Jeszcze w trakcie podróży zastanawiałem się jak ugryźć temat relacji z wyprawy i nie pisać o sprawach oczywistych. Przecież wszyscy wszędzie już byli, a jeśli nie, to wszystko widzieli na zdjęciach w Internecie. Pomyślałem, że nie będę odgrzewać kotleta i stworzę krótki i zwięzły poradnik o najlepszych przełęczach motocyklowych w Alpach. A Europejczycy mają czym się pochwalić!
Col de la Bonette: najwyższa, pusta, wymagająca
Zaczęliśmy od niezłego gnania. Okolica była wyludniona, sezon dla turystów dobiegł końca. Czuliśmy się, jak gdzieś daleko w górach – nawet sklepy były nieczynne. Totalna cisza. Nagle i z dużym hałasem dogonił nas peugeot 206 i wkrótce wyprzedził. Gnał jak potępiony, ale widać było, że zna drogę jak własną kieszeń. Usadziliśmy się za nim. Łatwiej i bezpieczniej jedzie się po winklach, gdy ktoś prowadzi.
Po kilku zakrętach czoło miałem mokre a wydech przetarty. Po kilkunastu kilometrach nie mogłem się już w lewo składać tak jak poprzednio. Zdecydowanie bardziej musiałem zwieszać swoje ciało, żeby odprostować sprzęt. Lewy podnóżek powoli przestawał istnieć. Piotrek, szusujący od lewego podnóżka do prawego, nie był lepszy. Za jego Dominarem raz po raz ciągnął się pióropusz iskier. Kawa już nam nie była potrzebna.
W trakcie naszej wędrówki Col de la Bonette była jedną z ostatnich, którą odwiedziliśmy. Położona we francuskiej części Alp, jest jedną z najpiękniejszych dróg, na jakich byłem i jakimi jeździłem. Jej urok jest szczególnie widoczny w słoneczny dzień. Sam dojazd od miejscowości Saint-Étienne-de-Tinée to blisko 25-kilometrowa seria winkli, które przyprawiają o zawrót głowy. Jeśli miałbym porównywać ten krajobraz z jakimkolwiek na świecie, to byłyby to Andy.
Trasa pnie się w górę aż do wysokości 2715 m n.p.m i nie znajdziemy praktycznie w całej długości drogi żadnych barier czy zabezpieczeń, co sprawia, że trasa ta nie należy do najbezpieczniejszych. Ryzyko jazdy rekompensuje wspaniała nawierzchnia, która aż prosi się o mocniejsze odkręcenie manetki. Na szczycie wysokość, na której się znajdujemy, mocno daje się we znaki. Po kilku ruchach bardzo łatwo o zadyszkę.
Jak każda z przełęczy, poza sezonem jest pusta. Udało nam się na nią wskoczyć praktycznie nie spotykając żadnego auta czy motocykla. Niestety, w październiku we Francji ze świecą szukać otwartego kempingu. Spaliśmy na dziko w namiocie, który stał tuż obok ogniska. Było chłodno, ale pięknie!
Stelvio: oczarowani mogą się rozczarować
Tuż po Grossgloknerze jest to najbardziej znana trasa w Alpach. By się nią przejechać, musimy odwiedzić Włochy, które są wspaniałym miejscem dla przyjezdnych. Co tu dużo pisać: kultura jazdy motocyklem to poziom, do którego chciałbym, żeby Polska kiedyś dołączyła, a jeśli chodzi o jedzenie – jest zawsze podane po mistrzowsku. Jest pięknie. Niedaleko stąd do Livigno, gdzie „cebulaki” takie jak Ja i Piotr mogli zrobić zakupy na resztę drogi – obowiązuje tam ruch bezcłowy.
Trasa pnie się po zboczach i wjeżdża na wysokość 2757 m n.p.m. Widoki na szczycie zapierają dech w piersiach, chociaż sam wjazd na szczyt to delikatnie mówiąc męka. „Właściwy podjazd” to droga, która za każdym razem nawraca o 180 stopni i trawersuje zboczem góry. Miejsce urokliwe, natomiast trudno mówić w tym przypadku o radości z jazdy. „Wielce okej” jest dojazd do podnóża góry. Na serpentynach bardzo trudno się rozpędzić, tym bardziej, jeżeli pod uwagę weźmiemy ruch drogowy. Na górze spotkamy stragany, które nie każdemu mogą przypaść do gustu. Szybko uciekliśmy z Passo dello Stelvio w dół.
Dużo bardziej do gustu przypadł nam nocleg. Znaleźliśmy płaskie miejsce, gdzie mogliśmy porządnie się wyspać. Płaskie, z równo skoszoną trawą i miejscami na ognisko. Tym bardziej zdziwiliśmy się, kiedy zobaczyliśmy w mroku helikopter, stojący tuż obok polany. Helikopter jak helikopter, żaden dziw. Rozpaliliśmy na wyznaczonym miejscu ognisko. Nie było łatwo – dopiero co przestało padać. Rano obudził nas potężny huk, a halny prawie porwał namiot. Okazało się, że śpimy na lądowisku awaryjnym. Jeżeli jest ładna pogoda i nie ma wiatru, helikopter ląduje z boku. W gorszych warunkach podchodzi do lądowania na środku specjalnie przygotowanego pola.
Grossglockner: punkt obowiązkowy
Mekka motocyklistów. Zjeżdżają tutaj sprzęty z całej Europy. Droga niestety nie należy do najtańszych. Za wjazd trzeba słono zapłacić –25 euro. Na szczęście to, co czeka na nas za bramkami wjazdowymi, to istny raj, o ile nie spotkamy dużego ruchu. Asfalt klei idealnie, pobocza w niektórych miejscach są zabezpieczone barierami, które z kolei są przystosowane do uderzenia przez motocykl.
Daje to wrażenie bezpieczeństwa. Trzeba pamiętać, że na przewyższeniu może być niebezpiecznie. Leży tam śnieg, który się topi (to oczywiście zależy od warunków panujących na miejscu) i woda spływa na zakręty. Przy temperaturze zbliżonej do zera, może być bardzo ślisko. To samo dotyczy tuneli. Tam jest ślisko. Pamiętajcie o odpuszczeniu gazu przed wjazdem do środka. Nas o tym fakcie poinformowano już na bramkach wjazdowych i skorzystaliśmy z porad zarządców drogi, chociaż i tak nie uniknęliśmy porządnych, kilkumetrowych slajdów po mokrej, czy nawet oblodzonej drodze.
Col de la Galibier: Mont Blanc robi wrażenie
To jedna z mniej uczęszczanych przez polskich motocyklistów dróg, chociaż swoim urokiem nie odbiega od największych, alpejskich przełęczy. Wspinając się na Col de la Galiber, wjeżdżamy na 2642 m n.p.m.
Na trasę wybraliśmy się z miejscowości Briancon w kierunku Valloire. Szybko i sprawnie wspięliśmy się na szczyt, zubażając grubość podnóżków, opon i wydechów. Odpoczywając na przewyższeniu, podziwialiśmy wspaniałe widoki, które rozpościerały się aż po horyzont. Naszą uwagę przykuły dwie rzeczy: Mont Blanc, który wybijał się na tle innych gór, a po spojrzeniu dół na drogę w dół – napisy: „Polska!” czy „Kwiatkowski do boju!” To pozostałości po wyścigu kolarskim, który pędził właśnie tą trasą. Trudno sobie wyobrazić, że są ludzie, którzy wjeżdżają rowerami na takie wzniesienia, a jest ich wielu!
Na szczycie zgasiliśmy silniki i po raz kolejny już podczas tego wyjazdu zjeżdżaliśmy napędzani tylko siłą grawitacji. To doskonałe ćwiczenie techniki jazdy – przecież drugi motocykl nie może okazać się szybszy! Ten, kto wybierze lepszą nitkę, prowadzi! Nasz najdłuższy wyścig i zjazd z przełęczy to blisko 13 kilometrów w trybie „unplugged”. Wyścig to duże słowo. Często poruszaliśmy się 20 km/h, ale zdarzało się nam rozpędzić nawet do ponad 110 km/h! Wrażenia z takiej jazdy są kosmiczne (naśladownictwo – tylko na własną odpowiedzialność)!
Lekki sprzęt to podstawa!
Trzeba przyznać, że na każdej z przełęczy, na której byliśmy podczas kilku wyjazdów na różnych motocyklach i w różnych rejonach świata, zawsze najlepiej sprawdzały się sprzęty o małej pojemności. Wielokrotnie dochodziło do sytuacji, w których do ogona dojeżdżały nam maszyny z silnikami o pojemności jednego litra. Po kilku zakrętach ich już nie było widać, więc nie musieliśmy ryzykować i starać się jechać szybko, by dotrzymać im kroku.
Tak, dużo łatwiej jest manewrować małym i lekkim motocyklem, niż ciężkim i obładowanym turystykiem. Jeżeli jest możliwość, to warto porzucić ciężar, bagaż, sprzęt na dole. Im lżej, tym więcej frajdy będziecie mieli z jazdy i tym bezpieczniej spędzicie czas.
Najważniejsze: na przełęcze zawsze jedźcie z zatankowanymi do pełna zbiornikami. My raz tego nie zrobiliśmy i zmuszeni byliśmy zjeżdżać z przewyższenia na zgaszonych silnikach. Tak powstała jedna z moich ulubionych zabaw. Więc może jednak nie ma co się tak bardzo spinać…